List do dyrektora szkoły
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

List do dyrektora szkoły

***

 

Szanowny dyrektorze,

 

Co słychać? Być może siedzi pan teraz po godzinach z abiturientami albo analizuje plany rozbudowy szkoły, dyskutuje doświadczenia zawodowe lub uczestniczy w ważnym zebraniu na szczeblu miasta, okręgu, prefektury, prowincji czy wręcz samego państwa. Nie ma co gadać, każdy wie, jak zajęty jest człowiek na tym stanowisku. Ma pan na głowie przyszłość placówki, problemy podwładnych, posiłki uczniów, kontrole tych wszystkich departamentów. Dyrektor szkoły, zwłaszcza podstawowej, tym bardziej w Tybecie, po prostu jest bez szans bez grubej skóry, zimnej krwi i poczucia misji.

 

Nie mam pojęcia, ile jest tybetańskich placówek edukacyjnych - nie liczyłem, nie znalazłem statystyk - niemniej nie wątpię, że wielu ich dyrektorów, gdy piszę te słowa, wzór daje młodzieży i młodość piękną składa na sprawy ołtarzu.

 

Szanowny, szacowny i niezrównanie niezrównany urzędniku, jestem starym nauczycielem z długim stażem i wielką miłością dla tego powołania. Widziałem zatrzęsienie zwierzchników. Jedni kochali koszykówkę, więc jak lwy walczyli o boiska i osobiście projektowali bajecznie kolorowe koszulki zawodników. Rozmiłowani w akademiach sprawiali, że każdego pierwszego czerwca wychowankowie śpiewali jak słowiki, a ich popisy taneczne zapierały dech w piersi. Zdarzali się jednak (czego jak czego, ale tego gatunku naprawdę nam nie brakuje) także wielbiciele poklepywania po plecach i picia wódeczki, patrzący na czubek własnego nosa wrogowie wszelkich zmian, architekci pałacowych przewrotów, despoci słuchający jedynie własnego głosu i nienawidzący odmiennych poglądów, zazdrośnicy duszący w zarodku każdą osobowość i ścinający, jako niepokorne i niesubordynowane, wszelkie głowy wyrastające ponad własną przeciętność, stawiający na uległość, miernotę i brak ryzyka kosztem perspektyw rozwoju.

 

Szanowny, może przeszło panu przez myśl, że go besztam. Nic z tych rzeczy, w żadnym razie. Po prostu lubię dyrektorów z poczuciem odpowiedzialności narodowej i ducha czasu; naukowców i analityków. Spyta pan, czemu sam nie zasiądę na tym fotelu. Tak się składa, że mam problem z przepisami, lubię wypowiadać się krytycznie, uwzględniać cudze opinie i wykłócać się z przywódcami, co stawia mnie poza nawiasem systemu. Sam pan widzi, że jestem bez szans.

 

Niezrównany, szkołami opiekuje się dziś państwo, buduje budynki, kupuje komputery, nadąża, rozwija, poprawia - rozum każe więc bić brawo na stojąco. Rzecz w tym - nie uciekniemy przed historią - że nowe czasy zderzają się ze starymi problemami, zwyczajnie mordując nasz język. Wielu powiada, że nie wolno zapominać o przeszłości. Ja nad nią nawet przedkładam ojczystą mowę.

 

Zechce mi pan, upraszam, zdradzić, czy pańska szkoła dba o nauczanie w naszym języku? Czy jej nauczyciele i uczniowie mówią płynnie po tybetańsku? Jeśli odpowiedź brzmi „tak", ma pan poczucie narodowej odpowiedzialności oraz kwalifikacje i może być dumny ze swojej placówki.

 

Znam dyrektorów, którzy nigdy nie nauczyli się chińskiego, ale przedkładają mówienie w tym narzeczu nad posługiwanie się czystym tybetańskim. Zebrania, lekcje, badania, sprawozdania - wszystko po mandaryńsku, niczym rodzimi Chińczycy. Mają dobre powody. W ten sposób zajdzie się daleko w Chinach, po angielsku - w świecie, ale, ale: tylko co z tybetańskim, dziedzictwem przodków. Na śmietnik?

 

Widziałem też takich, którzy ledwie pisząc po chińsku, pokornie wyrzekali się doskonałej znajomości tybetańskiego. Musieli zlecać pisanie nawet najgłupszych sloganów. Przepisy po chińsku, wytyczne po chińsku, tabliczki po chińsku, w urzędach po chińsku: w takiej szkole po prostu nie ma miejsca na specyfikę etniczną. Nauczyciele i uczniowie posługują się mieszanką dwóch języków, podczas gdy czysty tybetański traci rację bytu. Trudno się dziwić, że mądrzy ludzie powiadają, iż problem zaczyna się w szkole. Zwłaszcza podstawowej.

 

Szanowny dyrektorze, w naszych szkołach, w końcu z nazwy tybetańskich, musimy posługiwać się własnym językiem. Zawsze, nieodmiennie, bez względu na wszelkie przeszkody, zmiany i reformy.

 

Niezrównany, proces transformacji procesu kształcenia wymaga kalendarza, planu i środków, podporządkowanych sprawie ojczystego języka. Niektóre szkoły jedno mówią, drugie robią, bez oglądania się na wykładowców i uczniów. Jeszcze inne - walcząc o prestiż i uznanie przełożonych - nie bacząc na martwe przepisy państwowe i formalne wytyczne, zwiększają liczbę godzin chińskiego kosztem tybetańskiego. Wiele placówek reformuje się od dekady, lecz ich program nauczania pozostaje niezmienny, pozbawiony kierunku, celu, podbudowy naukowej. Nauczycieli nikt nie kształci i nie słucha, liczy się wyłącznie „program". Każdą sugestię, uwagę i skargę zamyka się „bezzwłocznie i nieodwołalnie". Lekcje wychowanie fizycznego i muzyki zmieniają się nieodmiennie w czyny społeczne i godziny wychowawcze, przekreślając wszelką inicjatywę i inwencję nauczycieli.

 

Wielki, z pewnością zadawał pan sobie fundamentalne pytania o przyszłość tybetańskiego i myślał o rozwiązaniach, choćby mimowolnie rzucając, „co na języku, to i w sercu". Odkrzykuję: zacznijmy tu, zaraz, w szkołach podstawowych.

 

Szacowny, być może sytuacja niepokoi i ciebie. Spieszę z pomocą. Dodaj znajomość tybetańskiego na świadectwie. I mnóż w tym względzie kategorie, żeby łatwiej było pracować.

 

Czcigodny, wiesz już, czemu niepokoję cię tym listem. Przywróćmy do życia tak długo nieobecny język ojczysty: niech rymują się w nim piosenki, układają wypracowania, rozbrzmiewają okrzykami kibiców szkolne boiska.

 

W podstawówce nie ma spraw dużych i małych; zaczynamy od zera i kształcimy, wychowujemy krok po kroku. Posługiwanie się czystym tybetańskim w naszych placówkach stanowi element trzystopniowego procesu, który obejmuje szkołę, rodzinę i społeczność, wymuszając, w ramach pracy domowej, aktywną współpracę najbliższych i wszystkich zainteresowanych.

 

Dziś, niezrównany, wielu piastujących twoje stanowisko obchodzi tylko zdanie inspekcji i uśmiech pryncypałów, którzy mają gdzieś kreatywność i standardy, w ogóle nie interesując się poziomem nauczania języka tybetańskiego. Niektórzy - co woła o pomstę do Nieba - najwyraźniej doszli do wniosku, że co nie mieści się w ocenie zwierzchników, w ogóle nie należy do programu szkoły.

 

Wielki, zgodzisz się z nimi? Głęboko wierzę, że nie.

 

Skoro tak się rozpędziłem, muszę wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku. Kadry średniego szczebla lubią sprawiać wrażenie, że wiedzą, nawet gdy nie mają pojęcia, jak zabrać się do rozwiązania konkretnego problemu. Nie umieją, albo nie chcą, dotrzeć też do nikogo bardziej kompetentnego. Porównujemy to do bezczynnego (powiedzmy wprost: bezsrającego) zajmowania miejsca na desce klozetowej w toalecie publicznej. Wielu takich ludzi jest skoligaconych z dyrektorami szkół i bije ich na głowę w konserwatyzmie. Utrzymując ich na stanowiskach, uniemożliwia się zdrowy rozwój szkoły.

 

Niezrównany, jeśli słuchałeś tak długo moich wywodów, dałeś mi rzecz bezcenną - szacunek. Jeżeli masz jakieś wątpliwości, proszę, krytykuj, ile wlezie.

 

 

 

grudzień 2009