Tybetański protest przeciwko chińskim oszustom
strona główna

Radio Wolna Azja

23-10-2009

 

Tybetański protest przeciwko chińskim oszustom

 

Setki Tybetańczyków protestują w chińskich miastach przeciwko oszustwu, którego miała się dopuścić, tworząc piramidę finansową, zajmująca się „produktami zdrowotnymi" firma TIENS. Przedstawiciele poszkodowanych, którzy przed siedzibą koncernu w mieście Tianjin domagają się zwrotu poniesionych kosztów, twierdzą, że tybetańskim inwestorom obiecano krociowe zyski, ale nie dostali nawet grosza. Ci, którym zgodnie z zaleceniami firmy udało się zwerbować innych, czują się dodatkowo winni wobec oszukanych krewnych i przyjaciół. Władze Tianjinu i przedstawiciele TIENS odmawiają komentarza.

 

Cering Dhargjal z Czamdo (chiń. Changdu) w Tybetańskim Regionie Autonomicznym jest liderem grupy protestującej w Tianjinie. „Chcemy zgodnie z chińskim prawem pozwać firmę i jej szefa Li Jinyuana. Dwadzieścia sześć osób reprezentuje tysiąc pięciuset Tybetańczyków, którzy też protestują i przygotowują pozwy". Poszkodowani są w mieście od ponad miesiąca. Początkowo obiecywano im, że sprawa odszkodowań zostanie załatwiona pozytywnie. W tym czasie z powodu braku odpowiedniej opieki lekarskiej zmarł na grypę jeden z protestujących, dwudziestoośmioletni mężczyzna z Nangczen (chiń. Nangqian) w Khamie. Troje innych trafiło do szpitala.

 

Tybetańczyk, który przedstawił się jako Dhondup, powiedział, że przed siedzibą firmy w Tianjinie protestują obecnie osiemdziesiąt dwie osoby w wieku od dwunastu do sześćdziesięciu lat. „Nikt nam nie zabraniał, ale obserwuje nas trzydziestu, może czterdziestu policjantów".

 

Inny Tybetańczyk, Cedo, którego grupa przyjechała protestować w Pekinie, mówi, że lokalne przedstawicielstwo Tybetańskiego Regionu Autonomicznego skierowało ich dziś do biura Frontu Jedności, gdzie poradzono im udać się do Komendy Głównej Policji, ale tam było już zamknięte.

 

Zastrzegająca anonimowość Tybetanka z Czamdo twierdzi, iż w lokalnej telewizji podano, że twórcy piramidy zostali aresztowani. Jej zdaniem młodzi Tybetańczycy, którym trudno zdobyć wykształcenie i pracę, stanowią łatwe ofiary. „Nie dostaną państwowej posady w mieście, na budowie zarabiają grosze, a w polu pracować nie chcą. Kiedy słyszą, że można dorobić, chwytają okazję, nie zdając sobie sprawy, co ich czeka".

 

„Firma powiedziała, że żal im Tybetańczyków, i przyznała się do kłamstwa, więc tu zostaliśmy - mówi Dhargjal. - Mieliśmy nadzieję, że dotrzymają słowa. Domagamy się 80 tysięcy yuanów (11700 USD), ponieważ ponieśliśmy ogromne koszty". Przedstawiciele protestujących zapewnili, że wyjadą, gdy tylko zostaną im zwrócone pieniądze, ale ostatecznie zaproponowano im jedynie pokrycie kosztów podróży powrotnej. „Powiedzieli, że czy nam się to podoba, czy nie, ich decyzja jest zgodna z chińskim prawem. Nasze koszty to nasza sprawa. Czujemy przytłaczający smutek i żal. Znowu potraktowali nas jak dzieci. Jesteśmy chłopami, nie mamy wykształcenia, więc sądzą, że się boimy i na niczym nie znamy". Tybetańczycy zamierzają nadal koczować przed siedzibą TIENS, a jeśli sprawa nie zostanie załatwiona po ich myśli, pojechać do Pekinu i rozpocząć strajk głodowy przed siedzibą władz centralnych.

 

Według Dhargjala przedstawiciele firmy skontaktowali się z Tybetańczykami w lipcu 2007 roku i „nakłonili" ich do zainwestowania pieniędzy. Ofiary oszustwa pochodzą z całego Tybetu: z Lhasy, Khamu i Amdo. „Obiecywali, że wpłacenie 2800 yuanów (410 USD) przyniesie nam ogromne zyski. Mówili, że to taki wielki, rodzinny biznes, dobry dla Tybetańczyków i całego kraju. Zebraliśmy więc pieniądze i weszliśmy w ten interes. Wierzyliśmy w każde słowo i czekaliśmy na fortunę".

 

Przedstawiciele TIENS mówili inwestorom, że nie handlują żadnym towarem, tylko generują zyski „przez ludzi". „Przyszedłem sam i usłyszałem, że muszę sprowadzić jeszcze dwie osoby. Każda z nich też musiała znaleźć dwie kolejne, i tak dalej, aż będą nas tysiące". Zyski inwestorów miały zależeć od liczby zdobytych przez nich klientów, ale wkrótce okazało się, że jest to niewykonalne. „Mieliśmy tylko pobrać 2800 yuanów od nowego klienta i nic więcej. Powiedzieli, że gdy uzbiera się odpowiednia liczba, będziemy zarabiać 9000 yuanów (1300 USD) miesięcznie. Niektórym z nas udało się nawet osiągnąć górny limit, ale nie dostaliśmy nawet grosza. Wszystko to było jednym wielkim oszustwem".

 

Według przedstawicieli protestujących inwestorom polecono pojechać do Xi'anu w prowincji Shaanxi na szkolenie, ale na miejscu niczego ich nie uczono, odebrano za to dowody osobiste. Chińczycy mieli im tam grozić i kazać wracać do domów, lecz odmówili i nadal czekają na swoje pieniądze.

 

Lobsang Czophel, jeden z Tybetańczyków, który trafił do Xi'anu, mówi, że po wpłaceniu wpisowego i znalezieniu kilku nowych klientów dostał od TIENS 370 yuanów (54 USD), a kilku innych nawet po tysiąc. „Ci, którzy siedzieli w tym biznesie od trzech lat, zarobili może po 20 tysięcy yuanów (3000 USD). Byli pierwsi i to na nich spoczywał obowiązek rekrutowania następnych". Tybetańczycy nie mogą wrócić do domów z pustymi rękami, „bo nie znieśliby takiego upokorzenia".

 

Zastrzegający anonimowość mieszkaniec Lhasy mówi, że zna „mnóstwo" Tybetańczyków, którzy wyjechali do Chin z nadzieją na zarobienie pieniędzy, ale udało się to bardzo niewielu. „Właśnie spotkałem znajomego, który dopiero co wrócił do miasta. Powiedział, że wydał jakieś 28 tysięcy yuanów (4100 USD), a przyjechał z pięciom setkami (73 USD). Jest kompletnie załamany. To było oszustwo od samego początku. Może zarobili coś ci, którzy byli pierwsi, ale reszta inwestorów jest dziś zrujnowana". Tybetańczycy, którzy trafiali do ośrodków TIENS w Chinach, w najlepszym przypadku byli uczeni tańca lub przechodzili jakiś podstawowy kurs. Potem o nich zapominano. „Nie mieli nic do roboty. A pojechały tysiące osób. Za namową najbliższych krewnych i przyjaciół, bo werbować daje się tylko tych, co ci ufają. Musieli przy tym płacić za spanie, jedzenie. Wielu chciało wracać, ale nie mogli, ponieważ zabrano im dowody osobiste. Chiński rząd nie maczał w tym palców, ale też patrzył przez nie na cały proceder".

 

Cering Dhargjal mówi, że sprzedał wszystko, co miał, żeby zainwestować i uczestniczyć w szkoleniach. „Poszła na to i nasza ziemia, i zwierzęta. Myśleliśmy, że dobrze zarobimy, ale trafiliśmy na oszustów".