Tybet potrzebuje pomocy świata
Oser
W marcu zeszłego roku społeczność międzynarodowa zwróciła oczy na Tybet; dla udręczonych Tybetańczyków zainteresowanie to było niczym ciepło rozżarzonych węgli w czasie śnieżycy. Dzięki apelom i protestom rząd Chin nieco się miarkował, gdy przystąpił do wyrównywania rachunków.
Przez „społeczność międzynarodową" rozumiem ludzi, a nie ich rządy. W realiach demokratycznych - w przeciwieństwie do autorytarnych - władza liczy się z wolą ludu. Poszczególne rządy musiały zareagować na obywatelskie poparcie dla Tybetu, mamy więc ogromny dług wdzięczności wobec bliźnich, nie ich politycznych reprezentantów. Rządy zawsze są chwiejne. Kiedy zaczynały się igrzyska olimpijskie i do Pekinu zjeżdżali wszyscy ci dygnitarze, wydawało się, że świat o Tybecie zapomniał.
Chińscy komuniści wciąż prowadzą politykę twardej ręki i, jak to ujmują, „wojnę na śmierć i życie z kliką Dalaja". Do Lhasy i innych regionów Tybetu nadal płynie gigantyczna fala chińskich imigrantów, którzy pozostają głównymi beneficjentami przemian gospodarczych. Większość Tybetańczyków jest marginalizowana i powoli zatraca narodowe cechy w procesie brutalnej sinizacji. We wszystkich klasztorach trwa kampania „edukacji patriotycznej", polegającej na zmuszaniu duchownych do wyrzeczenia się własnej wiary i lżenia Dalajlamy. Nie zmieniło się nic. Niewyobrażalna ofiara tysięcy Tybetańczyków utonęła w olimpijskim zgiełku i jękach światowego kryzysu finansowego.
Niektórzy eksperci i prominenci utrzymują, że wywieranie międzynarodowej presji na rząd Chin w istocie pogarsza sytuację Tybetańczyków. Nie zgadzam się z tym. Wystarczy rzut oka na ostatnie półwiecze, by zrozumieć, że nigdy nie była ona dobra. Po rewolucji kulturalnej ostało się nam ledwie dziesięć klasztorów. Z ponad sześciu tysięcy. Czy w tamtym czasie ktokolwiek wywierał w tej sprawie presję na Chiny?
Naciski społeczności międzynarodowej rzecz jasna nie powstrzymają Pekinu przed robieniem tego, co robi. Rząd co najwyżej ustąpi o krok w imię doraźnych korzyści, lecz gdy je osiągnie, znów uruchomi machinę opresji. W zeszłym roku, przed igrzyskami, w obliczu apeli świata, władze odegrały szopkę negocjacji z wysłannikami Jego Świątobliwości Dalajlamy i natychmiast po zakończeniu olimpiady je zerwały. Co więcej aresztowanym Tybetańczykom wymierzano drakońskie kary - z reguły od dziesięciu lat do dożywotniego więzienia.
Nie chcę przez to powiedzieć, że gesty społeczności międzynarodowej nie zdały się na nic. Najwięcej, moim zdaniem, przynoszą kontakty twarzą w twarz i wspólna praca, z której zrodziła się choćby przynosząca już pewne rezultaty pomoc prawna dla oskarżonych. Stało się to nie tylko za sprawą Tybetańczyków (w kraju i za granicą), ale też chińskich adwokatów oraz światowych mediów i organizacji praw człowieka.
I jeszcze jedno - presja polityczna nie jest jedyną metodą zapewnienia skutecznej pomocy. Kultura, sztuka, opieka zdrowotna, edukacja, ochrona środowiska naturalnego - to także droga do poprawy warunków, w jakich żyją Tybetańczycy. W Tybecie od dawna działają zagraniczne organizacje pozarządowe, dzięki których bezcennej pracy lepiej wiedzie się wielu ludziom. Należy iść w tym kierunku. Buddyzm uczy, że karma jest jak nasiono - zasadzone dziś dobro wyda w przyszłości wspaniały owoc. I tak strumyczek dobroci, jakiej doświadczają teraz Tybetańczycy, zmieni się kiedyś w rwącą rzekę pożytków, jakie oddadzą światu.
Pekin, październik 2009