Anakonda na żyrandolu
Perry Link



Za czasów Mao można było trafić do więzienia za rozmowę o kocie. Słowo mao (“kot”, ton wysoki) jest niemal homonimem nazwiska Przewodniczšcego (ton wznoszšcy). Przypadkowy donosiciel, który Ÿle zrozumiał podsłuchanš rozmowš, mógł zrujnować wtedy życie. (O takim incydencie opowiada, na przykład, opublikowana w 1980 roku “rozliczeniowa” nowelka Cao Guanlonga.)

Podobne rzeczy już się nie zdarzajš. W cišgu ostatnich dwudziestu lat bardzo zmalał wpływ rzšdu na codzienne życie przeciętnego Chińczyka. “Nieoficjalne” ma dziœ znacznie większy zasięg, a nieformalne rozmowy sš o wiele swobodniejsze. Choć żadna gazeta nie opublikuje ostrej, politycznej karykatury, w całym kraju powtarza się cięte, sarkastyczne dowcipy i wierszyki, dotyczšce KPCh (“Jeœli nie zlikwidujemy korupcji, zginie kraj; jeœli zlikwidujemy korupcję, zginie partia”) i jej najwyższych przywódców: Jiang Zemina, Li Penga i innych.

Mimo to represje nadal stanowiš poważny problem, a Zachód zdaje się nie rozumieć ani ich mechanizmu, ani zasięgu. Kluczem do owego zrozumienia jest uprzytomnienie sobie prostego, lecz zasadniczego faktu: najważniejszym priorytetem najwyższych przywódców partii komunistycznej nie jest, i nigdy nie był, rozwój gospodarczy, szczęœliwe społeczeństwo czy pozycja Chin na arenie międzynarodowej – ale utrzymanie się przy władzy. Dlatego właœnie partia nie pozwala na żaden publiczny wyraz sprzeciwu wobec siebie i niszczy każdš organizację, której nie kontroluje lub nie może poddać kontroli. Dobrš ilustracjš jest tu historia ćwiczeń oddechowych qigong. W latach osiemdziesištych partia promowała je jako esencję “chińskoœci” i symbol narodowej dumy. Rzšd centralny powołał nawet państwowe, odpowiednio zbiurokratyzowane stowarzyszenie qigong. Jednak w latach dziewięćdziesištych, gdy wielu mistrzów (Li Hongzhi, twórca Falun Gong, nie był pierwszy) założyło własne grupy, które nie podlegały kontroli partii, “narodowa duma” stała się z dnia na dzień “szkodliwym kultem” i ofiarš brutalnych represji. Założyciele Demokratycznej Partii Chin – wszyscy nadal siedzš w więzieniach – naruszyli to samo tabu. Ich zbrodnia nie polegała na użyciu słowa “demokracja” (w ChRL od lat działa osiem “partii demokratycznych” podporzšdkowanych KPCh), lecz na deklarowaniu niezależnoœci.

Podobny charakter ma w Chinach cenzura. Prywatnie można powiedzieć niemal wszystko – to niewštpliwy postęp w porównaniu z epokš Mao. Ponieważ periodyki akademickie majš małe nakłady, nie sš tak œciœle kontrolowane, jak inne media. Dopóki uczeni nie zadzierajš z najwyższymi przywódcami, mogš publikować, co im się podoba. Co więcej, w ostatnich latach wypowiadajš się o partii znacznie przychylniej, niż w latach osiemdziesištych. Składa się na to wiele przyczyn – od nacisków władz po zmianę wizji miejsca Chin w œwiecie – których nie zamierzamy tu analizować.

Jeœli jednak intelektualista chce publicznie podnieœć drażliwš kwestię politycznš – nadal musi liczyć się z ryzykiem. Ryzykowanie to, jak dawniej, nie tylko sprawa osobistej odwagi, choć, ma się rozumieć, jest ona bardzo ważna. Warto, na przykład, mieć sojuszników i stronników. Przydajš się też aluzje, pseudonimy i ezopowe metafory. Nawet ludzie postawieni bardzo wysoko – jak “sponsorzy” The Tiananmen Papers, zbioru wewnętrznych dokumentów, ukazujšcych tło i genezę masakry w 1989 roku – z reguły wolš pozostawać anonimowi.

***

Choć w czasach Jiang Zemina represjonuje się mniej wypowiedzi niż za Denga, mechanizm nie uległ właœciwie żadnym zmianom. Ma on, oczywiœcie, “cechy chińskie” – zawsze, na przykład, różnił się od sowieckiego. Sowieci regularnie publikowali spisy tematów zakazanych i utrzymywali potężnš biurokrację, która wymuszała przestrzeganie owych zasad. Komunistyczna Partia Chin zrezygnowała z metod mechanicznych, wybierajšc inny, psychologiczny system kontroli, opierajšcy się głównie na autocenzurze. Problemy granicy i ryzyka – jak daleko się posunšć, na jakš dosłownoœć sobie pozwolić, z kim się sprzymierzyć – przeniesiono do mózgów pisarzy i redaktorów. W kalkulowaniu pomagajš, oczywiœcie, kary fizyczne. Jeżeli popełni się błšd, można stracić pracę, trafić za kraty, a w najgorszym przypadku – zostać zlikwidowanym strzałem w tył głowy (lub, jeœli mieszka się za granicš, stracić kontakt z krewnymi i rodzinnymi stronami.) Ale cenzura jako taka stosunkowo rzadko polega na podobnych zdarzeniach. Cenzura zasadza się na lęku przed nimi. Słowo “lęk” nie oznacza tu strachu czy paniki, ale tępe, głęboko wroœnięte napięcie, do którego wszyscy majšcy kontakt z chińskš cenzurš przyzwyczajajš się do tego stopnia, że z czasem uznajš je za coœ naturalnego. Ów lęk okazuje się bardzo skutecznym kontrolerem.

Brak precyzji i nieokreœlonoœć tego systemu musi budzić zdumienie laików. Jak przypadek Gao Zhan i Li Shaomina – majšcych, odpowiednio, prawo stałego pobytu i obywatelstwo USA – których w zeszłym roku aresztowano w Chinach, oskarżono o szpiegostwo i skazano za “gromadzenie poufnych dokumentów wewnętrznych”. Nie podano jednak żadnych szczegółów. Nikt nie wiedział, co właœciwie zrobili. Jakš linię przekroczyli? Jak rzšd definiuje “szpiegostwo”? Dlaczego zostali aresztowani za posiadanie materiałów “wewnętrznych” – nikt nie zliczy ich rodzajów i klauzul; niektóre dostępne sš w księgarniach – skoro wielu innych uczonych w Chinach i za granicš robi dokładnie to samo i nikt się nimi nie interesuje?

Choć sytuacja, w jakiej znaleŸli się Gao Zhan i Li Shaomin, może budzić zdumienie, niejasnoœć zarzutów nie jest niczym nowym. Od dziesištków lat stanowi ona podstawowe narzędzie chińskiej cenzury komunistycznej i ma cztery ważne zalety.

Po pierwsze, niejasny zarzut przeraża więcej osób. Skoro, jak Gao Zhan, jestem chińskim uczonym, pracujšcym w Stanach Zjednoczonych, i nie mam pojęcia, dlaczego jš aresztowano, to znaczy, że powodem może być cokolwiek – na przykład to, czym właœnie sam się zajmuję. A więc lepiej się wycofać. Z drugiej strony, gdybym dokładnie wiedział, za co zamknięto Gao Zhan, mógłbym sprawdzić, czy to, co robię, jest właœciwe, i gdyby było inaczej – dokonać niezbędnych korekt. (I w rezultacie wycofałoby się znacznie mniej osób.) Przejrzystoœć służy celom cenzorskiego państwa tylko wtedy, gdy próbuje ono wyeliminować konkretne zjawiska. Jeœli jednak chce się zastraszyć jak największš liczbę osób, znacznie lepsza jest niejasnoœć.

Po drugie, niejasny zarzut skłania do szerszych samoograniczeń. Skoro nie wiem, na czym polegał mój “błšd”, zwracam baczniejszš uwagę na wszystko, co może wzbudzić niezadowolenie państwa. Strategię tę stosowano w Chinach we wszystkich kampaniach społecznych i kulturalnych od poczštku lat pięćdziesištych. Kto potrafi – i mógłby – powiedzieć, czym jest “duchowa zmaza” lub “burżuazyjny liberalizm” i co kryje się za setkami podobnych etykiet grzechów ideologicznych? (Czy “zmazš duchowš” sš długie włosy? Jak długie? Dlaczego w latach osiemdziesištych ukarano wiele osób, które nosiły długie włosy, ale innych, z takimi samymi włosami, zostawiono w spokoju? I tak dalej.) Niejasnoœć kluczowych terminów jest celowa. Jeœli chcemy być bezpieczni, musimy się cofnšć, pod każdym względem. I w dodatku być sobie policjantem.

Po trzecie, niejasny zarzut pomaga w gromadzeniu informacji podczas œledztwa. Kiedy Li Shaomin zapytał policjantów o powód aresztowania, odpowiedziano mu: “Sami wiecie”. Tylko od niego zależało, czy zasłuży na “wyrozumiałoœć” i “łagodne potraktowanie”, okazujšc “szczeroœć” w “zeznaniach”. Ta zabawa jest normš. Policjanci rutynowo informujš, że wiedzš wszystko o zbrodni, a celem przesłuchania nie jest zbieranie informacji, tylko ocenienie twojej szczeroœci podczas przesłuchania. Często, ma się rozumieć, kłamiš. Z reguły idzie im o uzyskanie nowych informacji, które będzie można wykorzystać czy to przeciwko tobie, czy to przeciwko innym. Czytelny zarzut uniemożliwiłby stosowanie takiej strategii.

Po czwarte, niejasny zarzut pozwala na pełnš arbitralnoœć. Przywódcy, sprawujšcy władzę arbitralnš, lubiš ukrywać prawdziwe przyczyny swoich poczynań. W kulturze takiej, jak chińska, władca – którego “twarz” œwiadczy o moralnoœci, a ta stanowi o legitymacji politycznej – musi bardzo starannie udawać, że jego działania sš słuszne, zgodne z prawem i moralne. Koniecznoœć udawania jest tym większa, im bardziej niemoralnie postępuje. W tym kontekœcie, z punktu widzenia władcy, niejasne (jeszcze lepiej – sprzeczne) prawa sš bardzo użyteczne. Przepis może, na przykład, stanowić: “Nie wolno gromadzić materiałów wewnętrznych”, a jednoczeœnie materiały wewnętrzne mogš być wszędzie i może je zbierać wielu ludzi. A ja, jako władza, mogę aresztować Gao Zhan, Li Shaomina i kogo tylko zechcę – ze znanych sobie powodów – zachowujšc przy tym twarz i udajšc, że nie działam arbitralnie. Tę poręcznš elastycznoœć znajdziemy już w konstytucji ChRL, która gwarantuje obywatelom wolnoœć słowa, gromadzenia się i zrzeszania, zastrzegajšc w preambule nienaruszalnoœci aksjomatów władzy partii komunistycznej, marksizmu-leninizmu-maoizmu, dyktatury proletariatu i systemu socjalistycznego. Ogromna przestrzeń między tymi dwoma sprzecznymi biegunami (które, zauważmy, nie majš wiele wspólnego z chińskimi realiami) pozwala przywódcom na skrajnš arbitralnoœć, gwarantujšc zachowanie pozorów legalizmu.

***

Niemniej presja, jakš wywiera Pekin na pracujšcych za granicš uczonych, nie bierze się z głoœnych spraw Gao Zhan, Li Shaomina, Wu Jianmina, Xu Zeronga i im podobnych. Jest znacznie, znacznie głębsza. Większoœć incydentów tego rodzaju nigdy nie wychodzi na œwiatło dzienne. Kang Zhengguo (The New York Review of Books, 20 wrzeœnia 2001) szacuje, że policja “zaprasza” na rozmowy “setki tysięcy” powracajšcych do kraju Chińczyków, zastraszajšc ich i poddajšc rozmaitym naciskom (“Chciałbyœ jeszcze raz przyjechać do Chin? Dobrze życzysz krewnym i kolegom?”).

Policjanci bardzo wyraŸnie informujš “zapraszanych”, że nie wolno im mówić o tych “spotkaniach” po powrocie na Zachód (“Język za zębami”. “Pamiętajcie o obowišzku strzeżenia dobrego wizerunku służb bezpieczeństwa”). Nie potrafię zweryfikować podawanych przez Kanga danych liczbowych, ale w ostatnich latach sam słyszałem dziesištki opowieœci bliskich znajomych o takich “rozmowach”.

PrzyjaŸnię się, na przykład, ze znanš przeciwniczkš chińskiego rzšdu, która mieszka na Zachodzie, ale niedawno pojechała do Chin – jak wielu innych dysydentów, pod “pseudonimem” – by zobaczyć się z chorš matkš. Policja z rodzinnego miasta wiedziała, kim jest, i dała jej to odczuć, ale obie strony odgrywały spektakl, w którym “rozmowa” – pełna jawnych gróŸb, rzucanych przez stół z herbatš i ciasteczkami – była zwykłym spotkaniem towarzyskim. Wróciwszy na Zachód, moja przyjaciółka skrupulatnie przestrzega pewnych zasad, nie ujawniajšc, na przykład, treœci owych gróŸb.

Niezależnie od tego, ilu Chińczyków doœwiadczyło tego na własnej skórze, znacznie więcej odczuwa tę presję poœrednio. Na każdš osobę, której grozi się przymusowym wygnaniem lub przeœladowaniem krewnych, przypadajš dziesištki takich, które o tym słyszš i odpowiednio korygujš swoje postępowanie. Latem 2001 roku, po aresztowaniu Gao Zhan i Li Shaomina, rekordowa liczba chińskich uczonych – trudno się dziwić, że nie znamy dokładnych statystyk – odwołała badania w Chinach. W tym pewna młoda pani profesor z jednej z najbardziej prestiżowych uczelni, specjalizujšca się w dynastii Tangów (618-907 n.e.). Nie obawiała się kontrowersyjnoœci tematu swoich studiów; jej problem polegał na tym, że nie wiedziała, skšd brały się kłopoty. Może szło o przyjaciół? Albo o plan podróży? W takiej sytuacji trudno bać się “aktywnie”. Znacznie praktyczniejsza jest ostrożnoœć i autocenzura. Z czasem groŸby, zakazy i ograniczenia stajš się normalne, wręcz naturalne. Większoœć Chińczyków porusza się w krajobrazie politycznym, nie badajšc wszystkich głazów i szczelin, ale po prostu omijajšc je szerokim łukiem, by dotrzeć do celu bez narażania się na żadne problemy. Z tej perspektywy “dysydenci”, którzy zadajš pytania lub powołujš się na jakieœ zasady, wydajš się po prostu głupi i, w pewnym sensie – sami sobie winni.

Wszystko to dotyczy również zagranicznych uczonych, którzy zajmujš się Chinami. W 1999 roku, na przykład, gdy całe Chiny i œwiat dowiedziały się nagle o istnieniu quasi-religijnego ruchu Falun Gong, jedna z najbardziej znanych sieci telewizyjnych poprosiła pewnego zachodniego eksperta – białego Amerykanina – o wywiad. Odmówił. Nie chciał stracić dostępu do przedmiotu swoich badań, wypowiadajšc się publicznie na politycznie drażliwy temat. Wiedział, że uczonym, którzy narazili się Chinom, odmawia się wiz, rozmów, dostępu do archiwów itd. Nie groziło mu nic konkretnego, ale wolał podporzšdkować się niejasnym, ogólnym zasadom, które paraliżujš wielu Chińczyków. (Rzadko zdarza się, by rzšd Chin wymagał od kogoœ – Chińczyka lub cudzoziemca – czegoœ okreœlonego. Sš jednak wyjštki. Na przykład Amerykanom, którzy pracowali nad The Tiananmen Papers, nie udziela się wiz. Jeden z nich poprosił o wyjaœnienie odmowy i dostał odpowiedŸ od dygnitarza ChRL, który stwierdził, że nie mógł mu pomóc, gdyż “nie był w stanie udzielić gwarancji odpowiednim władzom, że przeprosi pan” za pracę nad owš ksišżkš, by “rozwišzać problemy wizowe”. Z tak niecodziennš precyzjš mamy do czynienia, gdy idzie o osišgnięcie konkretnego celu – tu, najwyraŸniej, zdyskredytowanie irytujšcej ksišżki przez jednego z autorów.)

Trudno powiedzieć, jak często zdarzajš się takie rzeczy i jakie wywołujš samoograniczenia. To bardzo poważny i niezwykle złożony problem np. dla politologów, którzy potrzebujš kontaktów z chińskimi politykami. Trudno oceniać konsekwencje tej sytuacji, nie tylko dlatego, że nikt nie chce o niej mówić (żaden uczony nie lubi przyznawać się do uprawiania autocenzury), ale i za sprawš psychologicznego, niezwykle subtelnego charakteru całego zjawiska. Wszystko rozgrywa się tu w umysłach i może umykać samym zainteresowanym. Nie piszę tego po to, by krytykować moich kolegów. Z biegiem lat dostrzegłem to zjawisko również w sobie. Specjaliœci od Chin zawsze majš trudnoœci z pisaniem lub mówieniem rzeczy, które jawnie kłócš się z “fundamentalnymi pryncypiami” Pekinu. Dobrym przykładem sš “jedne Chiny”. W dzisiejszych dyskusjach negatywne konotacje wydaje się mieć już samo okreœlenie “niepodległoœć Tajwanu”. Podobnie z prawami człowieka i zasadš œwiętoœci “wewnętrznych spraw Chin”. Zachodni badacze – jak mieszkajšcy za granicš Chińczycy – którzy latami pamiętajš o tych tabu, z czasem przyzwyczajajš się do nich i uznajš je za coœ naturalnego. Pogwałcenie ich zaczyna wydawać się nie tylko politycznie niepoprawne, ale i, niczym ignorowanie cudzych wierzeń i obyczajów, kulturowo obraŸliwe. Tyle że te tabu nie biorš się z kultury, lecz z polityki, a œciœlej – politycznych celów jednego ugrupowania.

Innymi słowy, w ostatnich latach cenzorska władza chińskiego rzšdu nie przypomina pożerajšcego ludzi tygrysa czy zionšcego ogniem smoka, ale wielkš anakondę na wiszšcym nad nami żyrandolu. Potężny wšż z reguły się nie rusza. Nie musi. Nie czuje się zmuszony do definiowania swoich nakazów. Jego milczšce przesłanie jest proste: “Sam decydujesz”. I ci, na których pada jego cień – z reguły, “zupełnie naturalnie” – dokonujš mniejszych lub większych korekt. Chińscy komuniœci pobili na głowę sowieckš Rosję i Stalina, który ukuł pojęcie “inżynierii dusz”.

***

Po latach zastraszania obywateli Chin przyszedł czas na zagranicę. Œwiat powinien zdawać sobie z tego sprawę, bo wpływy Pekinu błyskawicznie rosnš (a przyjęcie ChRL do WTO może ten trend spotęgować). Jakie sš wpływy cenzury – i autocenzury – na przepływ informacji między Chinami i innymi państwami? Nie twierdzę, że chińska cenzura jest tu jedynym czy nawet największym problemem. (WeŸmy tylko język – dziœ angielskiego uczy się kilkanaœcie tysięcy razy więcej Chińczyków, niż Amerykanów chińskiego.) Niemniej cenzura ta jest bez wštpienia bardzo szkodliwa, wypaczajšc obraz Chin w oczach Zachodu i obraz Zachodu w oczach Chińczyków.

Kiedy runęły wieże WTC, niektórzy Chińczycy – zwłaszcza młodzi, wykształceni mężczyŸni – œwiętowali pogorzelisko w internecie. Trzy dni póŸniej grupa dwudziestu chińskich uczonych opublikowała dokument, zatytułowany “Trzy oczywiste uwagi w sprawie incydentu z 11 wrzeœnia”, w którym ostro potępili i próbowali wyjaœnić tę reakcję. Młodzi ludzi – pisali, starannie dobierajšc słowa – “zostali sprowadzeni na manowce przez pewien sposób prezentacji w mediach i ostatnie trendy edukacyjne”. Co mieli na myœli? Na poczštku lat dziewięćdziesištych – po katastrofie 1989 roku – reżim Deng Xiaopinga próbował odzyskać popularnoœć, podsycajšc nacjonalizm. W tym celu posługiwano się wizerunkiem Stanów Zjednoczonych jako buńczucznego hegemona, który usiłuje odebrać Pekinowi Igrzyska Olimpijskie, miesza się w wewnętrzne sprawy Chin w dziedzinie praw człowieka, stara się “powstrzymywać” rozwijajšcy się kraj, itd. Te mało subtelne obrazy nie miały być wiernymi portretami, lecz karykaturami. Produkowali je chińscy dziennikarze, którzy – żyjšc w cieniu anakondy na żyrandolu – wcale nie musieli się zgadzać z tym, co pisali, ani nawet, na własny użytek, zastanawiać nad słusznoœciš podobnych sšdów. Ich praca z całš pewnoœciš nie była jedynš przyczynš radoœci częœci młodych Chińczyków z zagłady WTC, niemniej odegrała tu rolę.

Jeszcze trudniej oszacować koszty drugiej strony medalu – wizerunku Chin na Zachodzie – ale mogš się one okazać znacznie większe. Nauka płaci tu wyższš cenę niż dziennikarstwo. Kiedy chiński naukowiec z Ameryki odwołuje badania w Chinach, a co za tym idzie, pisze mniej i zapewne nie tak wnikliwie o chińskim społeczeństwie, gospodarce czy nawet dynastii Tang – ile na tym tracimy, tak na krótkš, jak na dłuższš metę? Kiedy unika się pewnych tematów lub pisze o nich, ujmijmy to delikatnie, mało szczerze – o ile gorzej poinformowana jest opinia publiczna na Zachodzie? Kiedy wybitny uczony woli nie dzielić się swojš wiedzš – ile traci opinia publiczna, skazana na mniej miarodajne wypowiedzi mniej wybitnych specjalistów?

W podobnej sytuacji znajdujš biznesmeni. O ile uczonych, dziennikarzy i chińskich naukowców z zagranicy można szantażować odcięciem dostępu do Chin, głównš groŸbš dla œwiata biznesu jest wykluczenie z potencjalnie wielkiego rynku. (Zachód wišże z nim ogromne nadzieje od końca XIX wieku. Nigdy się nie ziœciły, lecz pokusa, co zrozumiałe, pozostała.) Wydaje się, że chińskie groŸby wobec biznesu okazały się jeszcze skuteczniejsze niż w przypadku uczonych. Kiedy za kraty trafił Li Shaomin, doktor socjologii Uniwersytetu Princeton, wydział poprosił o interwencję rektora, który natychmiast wystosował odpowiedni list do Pekinu. W tym samym czasie koledzy z AT&T, gdzie Li przepracował siedem lat po obronie pracy doktorskiej, zwrócili się z podobnš proœbš do zarzšdu firmy. “Rozumiemy wasze zaniepokojenie – odpowiedziało im krótko biuro Public Relations – ale uważamy, że AT&T nie powinno angażować się w tę sprawę” (e-mail z 15 czerwca 2001). Okazywanie Pekinowi podobnych względów jest na porzšdku dziennym. Kiedy analityk jednej z najważniejszych firm inwestycyjnych opublikował raport finansowy China Petro-Chemical Corporation (państwowego giganta naftowego, notowanego dziœ na nowojorskiej giełdzie), Pekin uznał, że jest on obraŸliwy, i zażšdał przeprosin. Dostarczyli je, osobiœcie, dwaj dyrektorzy owej firmy i, zmuszony do tego, sam autor raportu. Czy w tej sytuacji następny analityk napisze w swoim raporcie prawdę?

Gordon Chang, były prawnik prestiżowej kancelarii Paul, Weiss, Rifkind, Wharton and Garrison, wprowadzajšc latami amerykańskie firmy na chiński rynek, przywykł do, jak to ujmuje, “podwójnego standardu” – tzn. rozziewu między tym, co zachodni przedsiębiorcy mówiš o chińskiej gospodarce w cztery oczy (wszechobecna korupcja, złe kredyty, zadłużenie, biurokracja, brak œrodków ochrony prawnej, niezliczone protesty pracownicze), a tym, co mówiš o niej publicznie (“analizy największych banków inwestycyjnych i innych przedsiębiorstw (...) sš przesłodzone, bezużyteczne i z reguły zbyt optymistyczne” – pisał do mnie Chang). Pod koniec 1999 roku Chang złożył wymówienie i napisał ksišżkę The Comming Collapse od China, w której rozprawia się z optymistycznymi scenariuszami i otwarcie szydzi z tabu, blokujšcych publicznš dyskusję o sytuacji w Chinach. Chang postanowił wycofać się z działalnoœci prawniczej. Powiedział mi: “Nie mógłbym pracować w dużej firmie, bo uchodziłbym za osobę zbyt kontrowersyjnš. Znam wielu prawników, naprawdę wspaniałych ludzi, którzy o tym reżimie mówiš krytycznie tylko w cztery oczy. Wiem, że w tej chwili by mnie nie zatrudnili, a nie chciałbym stawiać ich w sytuacji, w której musieliby mi odmówić”.

Takš władzš dysponuje anakonda na żyrandolu. Jej potęga sprawia, że uczeni znajš swoje miejsce, biznesmeni chowajš głowę w piasek, prawnicy ważš słowa, a ludzie tak œmiali, jak Gordon Chang – “rozumiejš” i starajš się nie przysparzać kłopotów tym, którzy wychodzš ze skóry, by uniknšć problemów. Perry Link, umówmy się, postępuje podobnie. Dlaczego nie podaję nazwisk kolegów, którzy zrezygnowali z wyjazdu do Chin lub wypowiedzi przed kamerami? Ani nazwiska przyjaciela, któremu kazano wyprzeć się The Tiananmen Papers? Albo dysydentki, która woli milczeć, żeby znów zobaczyć się z rodzinš? Anakonda dosięgła mnie za poœrednictwem przyjaciół, a ja jej uległem. Mamy tu do czynienia z niezwykle subtelnym mechanizmem i głęboko skrywanymi uczuciami. Wszyscy robiš się strasznie nerwowi. Wiem, że jeden z moich przyjaciół obrazi się na mnie za to, że o nim – albo o niej – wspomniałem, choć nie wymieniłem jego – jej – nazwiska. (Osobiœcie jestem przekonany, że mu – jej – nie zaszkodzę; w przeciwnym razie bym tego nie zrobił.) Nie wymieniam nazwy firmy, która zmusiła swego analityka do przeproszenia Pekinu, ponieważ nie chcę być włóczony po sšdach, aczkolwiek wiem, że fakty sš faktami. Anakonda, choć znajduje się poza prawem, potrafi je wykorzystywać. A to, drogi Czytelniku, zakłóca nasze wzajemne stosunki. Nawet na tej stronicy.
 

Perry Link jest profesorem sinologii Uniwersytetu Princeton i członkiem zarzšdu organizacji Human Rights in China.
Esej opublikowany pierwotnie przez New York Review of Books.
Copyright Š 2002 China Rights Forum


[powrót]