Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji
TCHRD Update
Listopad 2002
 


Ucieczka z więziennego szpitala

Karma Dała, znany również jako Kadar, uciekł z więziennego szpitala, w którym poddano go ciężkiej operacji. Jego pełny wyrok opiewał na 21 lat więzienia.

Kadar odbywał karę za przestępstwo kryminalne. Pośredni Sąd Ludowy w Lhasie skazał go na 13 lat więzienia za rabunek i odebranie broni funkcjonariuszowi policji. W maju 1998 roku wraz z Karma Sonamem zainicjował protest polityczny w Drapczi, rozrzucając ulotki i wznosząc niepodległościowe hasła. Za ten akt odwagi ich wyroki podwyższono o osiem i dziewięć lat.

Kadar przekazał TCPCD następujące oświadczenie:

Pochodzę z okręgu Serszul (chiń. Shiqu). W 1994 roku przyjechałem do Lhasy z Ceringiem Norbu. Chcieliśmy połączyć pielgrzymkę z interesami. Cztery dni później zostaliśmy aresztowani w klasztorze Ramocze. Policja oskarżyła nas o rabunki i skradzenie broni funkcjonariuszowi.

Po tygodniu strasznego bicia w komisariacie przewieźli nas do aresztu śledczego Guca. Spędziłem tam rok i osiem miesięcy. Podczas przesłuchań bito mnie pałką elektryczną i grożono jeszcze gorszymi rzeczami, żeby wymusić zeznanie. Nie przyznałem się do winy.

W końcu, po trzech rozprawach, skazali mnie na 13 lat więzienia. Cały czas broniłem swojej niewinności i żądałem, by sąd przedstawił jakieś dowody albo świadków mojej winy. Kiedy usłyszałem wyrok, powiedziałem, że chcę wnieść apelację. Sędzia odparł, że mogę się odwoływać dopiero po odsiedzeniu kary.

W 1996 roku przenieśli mnie oddział 6 w Drapczi. Opowiedziałem wszystko tybetańskiemu klawiszowi, który uznał, że powinienem apelować. Wysłałem więc dwa odwołania do lhaskiego sądu pośredniego. Napisałem, że zostałem fałszywie oskarżony i niewinnie skazany.

Po trzech miesiącach przyjechało do mnie dwoje urzędników z tego sądu. Dekji, Tybetanka, pytała, po co wypisuję bezsensowne odwołania. Życzliwie poradziła, bym tego nie robił, bo mogę sobie załatwić podniesienie kary. Powtórzyłem, że jestem niewinny, i poprosiłem o przedstawienie jakiegokolwiek dowodu, który przemawiałby przeciwko mnie. Coś tam sobie zapisywali, ale na tym się skończyło.

Przez trzy lata pracowałem w więziennej szwalni. Udawało mi się słuchać po kryjomu [tybetańskich audycji] Głosu Ameryki i Radia Wolna Azja, z których dowiedziałem się o sytuacji więźniów politycznych. Na co dzień dawali nam rujnujące zdrowie, parszywe jedzenie, które poprawiało się tylko podczas wizyt delegacji zagranicznych. Wtedy też zamykali w celach większość politycznych, żeby nie rzucali się w oczy.

W celi coraz częściej rozmyślałem o tragicznej sytuacji naszego kraju. Rosło we przekonanie, że muszę jakoś zaprotestować przeciwko cierpieniom, jakie zadają Tybetańczykom, a zwłaszcza więźniom politycznym, komunistyczne Chiny. Zacząłem o tym rozmawiać z Karma Sonamem. Zdecydowaliśmy się na podjęcie protestu przy pierwszej okazji. Było nam wszystko jedno – to mogła być wizyta zagranicznej delegacji, jakaś rocznica albo duży wiec. Zrobiliśmy sobie po piętnaście karteczek, na których napisaliśmy “Bod Rangdzen” i “Niech żyje Jego Świątobliwość Dalajlama”.

1 maja 1998 władze postanowiły uczcić Święto Pracy wiecem, uroczystym wciągnięciem flagi i pokazową musztrą skazanych. Z tej okazji spędzili na plac wszystkich więźniów – kryminalnych i politycznych. Kiedy zaczęli się zabierać do flagi, wystąpiliśmy z szeregu, krzycząc “Bod Rangdzen” i rozrzucając nasze “ulotki”. Niepodległościowe hasła natychmiast podchwycili inni więźniowie. Przez jakieś dwadzieścia minut na dziedzińcu panował totalny chaos. Rzucili się na nas policjanci i żołnierze. Bili gdzie popadnie; wielu skazanych odniosło ciężkie rany. Przez ten protest zginęło ośmioro więźniów politycznych. Dwudziestu siedmiu podniesiono kary.

Mnie skatowali i zawlekli do karceru, w którym spędziłem trzy miesiące i dwadzieścia osiem dni. Byłem przesłuchiwany, cały czas pilnowało mnie dwóch kapusiów. W końcu zawieźli nas do sądu na nowy proces. Dołożyli mi osiem lat, a Sonamowi – dziewięć. Przy okazji znów zaprotestowałem przeciwko niesprawiedliwemu pierwszemu wyrokowi i nieuczciwości sądu, powtarzając, że jestem niewinny.

Sąd powiedział, że wróci do mojej pierwotnej sprawy, ale nigdy więcej o tym nie słyszałem. Podczas obu procesów nie miałem żadnego obrońcy ani przedstawiciela. Na sali byliśmy tylko Sonam i ja oraz chińscy urzędnicy. Obu nas przeniesiono później na oddział 1.

Zacząłem chorować, ale klawisze nie chcieli mi wierzyć. Czułem, że tracę zdrowie. W końcu wyżebrałem badania lekarskie i w lipcu 1999 przewieźli mnie do lhaskiego szpitala wojskowego. W tym czasie miałem ciągle skute ręce i nogi. Lekarz powiedział, że trzeba mnie operować.

Kazali mi podpisać papier, którym – gdyby operacja się nie udała – brałem pełną odpowiedzialność za swój zgon. Klawisz zapytał, czy mam jakieś życzenia. Powiedziałem, że chciałbym zobaczyć się z matką, ale odmówili. Wtedy poprosiłem o zdjęcie łańcuchów. Też nie chcieli. Operowali mnie skutego.

Po miesiącu poczułem się lepiej. Znów bezskutecznie prosiłem o zdjęcie kajdan. Pacjentów z Drapczi pilnowało na okrągło dwóch wojskowych strażników. Któregoś dnia zarządzili kąpiel i wyprowadzili wszystkich na dziedziniec. Odmówiłem, bo ledwie chodziłem. Jeden ze strażników ulitował się wtedy nade mną i zdjął mi łańcuchy. Kiedy przyszła nowa zmiana, nikt nie zwrócił na to uwagi. Kajdany zostały pod łóżkiem, a ja znów mogłem chodzić.

Okazja do ucieczki nadarzyła się trzy dni później – 6 sierpnia 1999. Koło trzynastej zauważyłem, że wszyscy strażnicy gapią się w telewizor. Powiedziałem, że muszę do łazienki. Pod więziennym drelichem miałem cywilne ubranie. Uciekłem przez okno.

Po raz pierwszy zatrzymałem się po trzech dniach. Na miesiąc ukryłem się u przyjaciół. Policja namierzyła mnie i tam, ale zdążyłem uciec. Wiem, że ci, którzy udzieli mi schronienia, mieli poważne kłopoty. Ukrywałem się przez kilka miesięcy.

W 2002 roku udało mi się przekroczyć granicę i dotrzeć do tybetańskiego ośrodka dla uchodźców w Katmandu. Mam nadzieję, że uda mi się być głosem tych, którzy nadal gniją w chińskich więzieniach.


[powrót]