TIN News Update
27 grudnia 2000
 
 

Subiektywna perspektywa: Tybetańczycy o sytuacji w Lhasie



Wprowadzenie

Stolica Tybetu, Lhasa, jest miastem i społeczeństwem w okresie przejściowym. Reformy gospodarcze i proces modernizacji, połączone z twardą polityką władz, próbujących kontrolować religijne i kulturalne życie Tybetańczyków, stworzyły miasto, w którym korupcja współistnieje z ostentacyjną komercjalizacją. W miejscach, będących niegdyś celem pielgrzymek, pleni się prostytucja. Niektórzy kupują komputery i gigantyczne telewizory, ale mieszkają w domach bez toalet i bieżącej wody. Współczesna Lhasa ma w sobie coś z frontowego, podzielonego miasta. Taki właśnie obraz wyłania się z przytoczonej tu relacji. Zebrano w niej poglądy tybetańskich urzędników, intelektualistów i mnichów, którzy znają to miasto jak nikt inny. Nie jest jednym głosem, lecz urywkami wielu relacji, napływających do TIN w ostatnich tygodniach.
Nasi rozmówcy poruszali problemy, które najbardziej niepokoją dziś mieszkańców Lhasy i całego Tybetu: wolności religii i kultury, prostytucji oraz korupcji. Wszyscy mówili o upadku tybetańskiej kultury i norm moralnych w mieście. Opis korupcji w departamencie lasów pokazuje, jak wpływa na Tybetańczyków narzucana im polityka, która nie uwzględnia potrzeb lokalnej ludności, ilustrując przy okazji stopień skorumpowania agend rządowych.
Warto zauważyć, że cytowani tu Tybetańczycy – choć sami przyznają, że okres względnego spokoju może być tylko ciszą przed burzą, gdyż nadal obowiązuje „stara linia” – z ulgą przyjęli odwołanie twardogłowego Chena Kuiyuana i mianowanie sekretarzem partii Tybetańskiego Regionu Autonomicznego Guo Jinlonga. Jeden z naszych rozmówców powiada, że Guo Jinlong polecił podnieść pobory rządowym kadrom i wezwał do większej „elastyczności” wobec religii. Mogą to być tylko posunięcia taktyczne, obliczone na uspokojenie tybetańskich kadr i członków partii, sfrustrowanych wojną, jaką wypowiedziano religii tego lata, oraz zaniepokojonych utratą statusu i perspektyw na skutek ciągłego napływu chińskich imigrantów, których ściąga do miasta preferencyjna polityka gospodarcza.

Restrykcje wobec religii

„Kiedy sekretarzem partii był Chen Kuiyuan, w całym regionie ściśle kontrolowano wszystko, co wiąże się z polityką i religią. Rzeczy najdroższe Tybetańczykom, to znaczy religię i kulturę, krytykowano i obrzucano błotem. Chen kazał zerwać wszelkie związki z wiarą i religią nie tylko członkom partii i urzędnikom państwowym, ale też emerytom i rzemieślnikom.
Ich rodziny nie mogły posiadać przedmiotów kultu, składać [rytualnych] ofiar we własnych domach, odwiedzać świątyń i lamów, pielgrzymować do świętych miejsc, palić kadzideł, uczestniczyć w rytuałach itd.
Zakazy egzekwowano z całą surowością. Ten, kto je złamał, tracił pracę lub miejsce w szkole. Obcinano też pensje, odbierano emerytury i stosowano rozmaite szykany.
Wielu bało się otwarcie dawać wyraz uczuciom religijnym. Wszystkie te sankcje kazały Tybetańczykom, głęboko nienawidzącym chińskiego rządu, położyć po sobie uszy, by przetrwać.
Sytuacja zaczęła się zmieniać po mianowaniu Guo Jinlonga nowym sekretarzem partii TRA. Przede wszystkim kazał podnieść pensje (zgodnie z wysługą lat) i dodatki mieszkaniowe dla kadr. Ludzie mają wreszcie za co żyć. Emeryci i rzemieślnicy mogą sobie pielgrzymować po Lhasie, posiadać tradycyjne przedmioty kultu i składać ofiary. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Co się tyczy spraw administracyjnych i stylu pracy, nowy sekretarz odbiurokratyzował nieco proces decyzyjny. Jeśli sprawa ma charakter kluczowy lub przychodzi z samej góry, daje departamentowi, którego dotyczy (czy to finansów, czy to gospodarki, czy to planowania), dużą swobodę podejmowania decyzji i realizowania dyrektyw centrum. Z jego oficjalnych oświadczeń wynika, że poszczególne departamenty nie będą już musiały zabiegać o upoważnienie przełożonych w każdej sprawie. Dadzą im więcej swobody, pozwolą dostosowywać się do sytuacji i wykazywać inicjatywą.
Z drugiej strony, starsze pokolenie Tybetańczyków nie ma takiej wolności religijnej, jaką im kiedyś dawano. Boją się pokazywać publicznie i obnosić ze swoją wiarą, gdyż nie chcą zaszkodzić dzieciom. Pozwalają sobie tylko na tradycyjną pielgrzymkę po Lingkhorze i starają nie kłuć w oczy religijnością. Nie widzi się już tylu staruszków wędrujących do klasztorów Ganden, Drepung czy Sera, by złożyć tam tradycyjne ofiary.
Młodzi też nie są tak śmiali, jak kiedyś. Nie przesiadują w kawiarniach, herbaciarniach czy innych miejscach publicznych, otwarcie dyskutując sytuacji społecznej, audycjach zagranicznych stacji radiowych, wystąpieniach Jego Świątobliwości Dalajlamy, doniesieniach ze świata itd.
Młodzież interesuje posada w biurze, szkoła, perspektywa – lub jej brak – zdobycia pracy, pensje, kupowanie jedzenia i ubrania, szukanie mieszkania. W miejscach publicznych nie słyszy się już rozmów na kontrowersyjne lub polityczne tematy. Niczego, co można by uznać za „godzenie w jedność narodu tybetańskiego i chińskiego” lub wyraz nadmiernego „nacjonalizmu”. O krytykowaniu chińskich przywódców nie wspominając.
Fakt, zdarza się, że młodzi się popiją i zaczną śpiewać tybetańskie pieśni. Wtedy natychmiast pojawiają się ubecy. I rutyna: przesłuchanie, rewizja (szukają przede wszystkim zakazanych kaset), często ciężkie bicie.

Prostytucja

Szacuje się, że w samej Lhasie jest ponad siedem tysięcy bezrobotnych Tybetanek, które uprawiają prostytucję. Mają od piętnastu do czterdziestu pięciu lat. Zaczepiają mężczyzn na pielgrzymkowym Lingkhorze i w parkach, w których kiedyś robiliśmy sobie pikniki i rodzinne spotkania.
Większości tych dziewcząt nie stać na szkołę. Starsze często próbowały się imać innych zajęć, ale nie dały sobie rady na coraz bardziej konkurencyjnym rynku. Inne po prostu nie mają wykształcenia ani żadnego użytecznego fachu.
Wielu szanowanych, odpowiedzialnych Tybetańczyków, zasmuconych losem tych kobiet i moralnym upadkiem w stolicy, prosiło władze o oczyszczenie miasta z prostytucji, przywrócenie moralnych i społecznych wartości oraz kulturowej godności w Lhasie.
Jeśli jednak w ogóle podejmuje się jakieś kroki, prowadzi dochodzenie lub szuka winnych, ofiarami są nieodmiennie tylko tybetańskie prostytutki. Jest ich więcej niż Chinek. Kiedy policja planuje akcję, chińskie prostytutki są informowane przez swoich wpływowych przyjaciół i na chwilę znikają z ulic. Tybetanki trafiają do aresztów i muszą płacić grzywny. Zdarzało się już, że wysocy chińscy urzędnicy żądali zwolnienia zatrzymanych chińskich prostytutek.
Jak już policja się znudzi, wracają chińskie prostytutki i interes kręci się dalej. W rzeczy samej, zamiast zainteresować się protestami przeciwko pleniącemu się wszędzie społecznemu złu prostytucji, władze przymykają oko czy wręcz promują ten biznes. Szef lhaskiego urzędu skarbowego powiedział w telewizji, że wszystkie te prostytutki zasilają budżet miasta wysokimi podatkami. Zamiast wypowiedzieć wojnę prostytucji, wyrwał w ten sposób zęby wszystkim inicjatywom władz, mającym położyć kres temu procederowi. I burdele ostentacyjnie kwitną.

Korupcja w departamencie lasów

 Korupcja jest wszędzie. Najlepiej widać ją w lasach, za które odpowiada Departament Lasów TRA.
 Departament ten stworzono po latach bezmyślnego karczowania lasów. Miał chronić to, co z nich zostało. Dano mu władzę nad lasami i zasobami leśnymi w całym regionie. Każdy, kto chce ścinać drzewa lub transportować drewno, musi uzyskać specjalne zezwolenie tej instytucji.
 Trudno o lepszą okazję do wyciągania rąk po łapówki. Oficjalnie zakazano wycinania drzew w wielu regionach, na przykład w Kongpo (chiń. Gongbu). Ale jeśli stać cię na łapówkę od pięciu do pięćdziesięciu tysięcy RMB (600-6000 USD), możesz kupić sobie zezwolenie, upoważniające do wycięcia i przewiezienia trzydziestu, stu ciężarówek drewna. Mając takie zezwolenie, bez problemu wycinasz, transportujesz i sprzedajesz drewno z ogromnym zyskiem. Większość tego drewna trafia do Chin, ale czasem można je kupić i w Lhasie.
 W Lhasie wiele osób żyje z nielegalnego handlu drewnem. Kupili sobie zezwolenia za łapówki. Wyżsi chińscy i tybetańscy urzędnicy departamentu lasów odkryli żyłę złota.
 Natomiast Tybetańczycy, którzy żyli z lasów i nawet, patrząc w przyszłość, próbowali je odtwarzać, tracą chleb. Muszą mieć pozwolenie, żeby przynieść sobie drewno na własny użytek – na meble czy budowę domu. Składają podania w lokalnych biurach departamentu i wnoszą wszystkie oficjalne opłaty. Każą im przy tym sadzić dokładnie tyle drzew, ile wytną.
 Krótko mówiąc, Tybetańczycy nie mają żadnych praw do swoich własnych lasów. Muszą ubiegać się o zezwolenie, jak każdy obcy. W gruncie rzeczy, Chińczykom jest łatwiej – mają więcej zniżek i przywilejów niż rdzenni, tybetańscy mieszkańcy”.


[powrót]