Subiektywna perspektywa: Tybetańczycy o sytuacji w Lhasie
Wprowadzenie
Stolica Tybetu, Lhasa, jest miastem i społeczeństwem w okresie przejściowym.
Reformy gospodarcze i proces modernizacji, połączone z twardą polityką
władz, próbujących kontrolować religijne i kulturalne życie Tybetańczyków,
stworzyły miasto, w którym korupcja współistnieje z ostentacyjną komercjalizacją.
W miejscach, będących niegdyś celem pielgrzymek, pleni się prostytucja.
Niektórzy kupują komputery i gigantyczne telewizory, ale mieszkają w domach
bez toalet i bieżącej wody. Współczesna Lhasa ma w sobie coś z frontowego,
podzielonego miasta. Taki właśnie obraz wyłania się z przytoczonej tu relacji.
Zebrano w niej poglądy tybetańskich urzędników, intelektualistów i mnichów,
którzy znają to miasto jak nikt inny. Nie jest jednym głosem, lecz urywkami
wielu relacji, napływających do TIN w ostatnich tygodniach.
Nasi rozmówcy poruszali problemy, które najbardziej niepokoją dziś
mieszkańców Lhasy i całego Tybetu: wolności religii i kultury, prostytucji
oraz korupcji. Wszyscy mówili o upadku tybetańskiej kultury i norm moralnych
w mieście. Opis korupcji w departamencie lasów pokazuje, jak wpływa na
Tybetańczyków narzucana im polityka, która nie uwzględnia potrzeb lokalnej
ludności, ilustrując przy okazji stopień skorumpowania agend rządowych.
Warto zauważyć, że cytowani tu Tybetańczycy – choć sami przyznają,
że okres względnego spokoju może być tylko ciszą przed burzą, gdyż nadal
obowiązuje „stara linia” – z ulgą przyjęli odwołanie twardogłowego Chena
Kuiyuana i mianowanie sekretarzem partii Tybetańskiego Regionu Autonomicznego
Guo Jinlonga. Jeden z naszych rozmówców powiada, że Guo Jinlong polecił
podnieść pobory rządowym kadrom i wezwał do większej „elastyczności” wobec
religii. Mogą to być tylko posunięcia taktyczne, obliczone na uspokojenie
tybetańskich kadr i członków partii, sfrustrowanych wojną, jaką wypowiedziano
religii tego lata, oraz zaniepokojonych utratą statusu i perspektyw na
skutek ciągłego napływu chińskich imigrantów, których ściąga do miasta
preferencyjna polityka gospodarcza.
Restrykcje wobec religii
„Kiedy sekretarzem partii był Chen Kuiyuan, w całym regionie ściśle
kontrolowano wszystko, co wiąże się z polityką i religią. Rzeczy najdroższe
Tybetańczykom, to znaczy religię i kulturę, krytykowano i obrzucano błotem.
Chen kazał zerwać wszelkie związki z wiarą i religią nie tylko członkom
partii i urzędnikom państwowym, ale też emerytom i rzemieślnikom.
Ich rodziny nie mogły posiadać przedmiotów kultu, składać [rytualnych]
ofiar we własnych domach, odwiedzać świątyń i lamów, pielgrzymować do świętych
miejsc, palić kadzideł, uczestniczyć w rytuałach itd.
Zakazy egzekwowano z całą surowością. Ten, kto je złamał, tracił pracę
lub miejsce w szkole. Obcinano też pensje, odbierano emerytury i stosowano
rozmaite szykany.
Wielu bało się otwarcie dawać wyraz uczuciom religijnym. Wszystkie
te sankcje kazały Tybetańczykom, głęboko nienawidzącym chińskiego rządu,
położyć po sobie uszy, by przetrwać.
Sytuacja zaczęła się zmieniać po mianowaniu Guo Jinlonga nowym sekretarzem
partii TRA. Przede wszystkim kazał podnieść pensje (zgodnie z wysługą lat)
i dodatki mieszkaniowe dla kadr. Ludzie mają wreszcie za co żyć. Emeryci
i rzemieślnicy mogą sobie pielgrzymować po Lhasie, posiadać tradycyjne
przedmioty kultu i składać ofiary. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Co się tyczy spraw administracyjnych i stylu pracy, nowy sekretarz
odbiurokratyzował nieco proces decyzyjny. Jeśli sprawa ma charakter kluczowy
lub przychodzi z samej góry, daje departamentowi, którego dotyczy (czy
to finansów, czy to gospodarki, czy to planowania), dużą swobodę podejmowania
decyzji i realizowania dyrektyw centrum. Z jego oficjalnych oświadczeń
wynika, że poszczególne departamenty nie będą już musiały zabiegać o upoważnienie
przełożonych w każdej sprawie. Dadzą im więcej swobody, pozwolą dostosowywać
się do sytuacji i wykazywać inicjatywą.
Z drugiej strony, starsze pokolenie Tybetańczyków nie ma takiej wolności
religijnej, jaką im kiedyś dawano. Boją się pokazywać publicznie i obnosić
ze swoją wiarą, gdyż nie chcą zaszkodzić dzieciom. Pozwalają sobie tylko
na tradycyjną pielgrzymkę po Lingkhorze i starają nie kłuć w oczy religijnością.
Nie widzi się już tylu staruszków wędrujących do klasztorów Ganden, Drepung
czy Sera, by złożyć tam tradycyjne ofiary.
Młodzi też nie są tak śmiali, jak kiedyś. Nie przesiadują w kawiarniach,
herbaciarniach czy innych miejscach publicznych, otwarcie dyskutując sytuacji
społecznej, audycjach zagranicznych stacji radiowych, wystąpieniach Jego
Świątobliwości Dalajlamy, doniesieniach ze świata itd.
Młodzież interesuje posada w biurze, szkoła, perspektywa – lub jej
brak – zdobycia pracy, pensje, kupowanie jedzenia i ubrania, szukanie mieszkania.
W miejscach publicznych nie słyszy się już rozmów na kontrowersyjne lub
polityczne tematy. Niczego, co można by uznać za „godzenie w jedność narodu
tybetańskiego i chińskiego” lub wyraz nadmiernego „nacjonalizmu”. O krytykowaniu
chińskich przywódców nie wspominając.
Fakt, zdarza się, że młodzi się popiją i zaczną śpiewać tybetańskie
pieśni. Wtedy natychmiast pojawiają się ubecy. I rutyna: przesłuchanie,
rewizja (szukają przede wszystkim zakazanych kaset), często ciężkie bicie.
Prostytucja
Szacuje się, że w samej Lhasie jest ponad siedem tysięcy bezrobotnych
Tybetanek, które uprawiają prostytucję. Mają od piętnastu do czterdziestu
pięciu lat. Zaczepiają mężczyzn na pielgrzymkowym Lingkhorze i w parkach,
w których kiedyś robiliśmy sobie pikniki i rodzinne spotkania.
Większości tych dziewcząt nie stać na szkołę. Starsze często próbowały
się imać innych zajęć, ale nie dały sobie rady na coraz bardziej konkurencyjnym
rynku. Inne po prostu nie mają wykształcenia ani żadnego użytecznego fachu.
Wielu szanowanych, odpowiedzialnych Tybetańczyków, zasmuconych losem
tych kobiet i moralnym upadkiem w stolicy, prosiło władze o oczyszczenie
miasta z prostytucji, przywrócenie moralnych i społecznych wartości oraz
kulturowej godności w Lhasie.
Jeśli jednak w ogóle podejmuje się jakieś kroki, prowadzi dochodzenie
lub szuka winnych, ofiarami są nieodmiennie tylko tybetańskie prostytutki.
Jest ich więcej niż Chinek. Kiedy policja planuje akcję, chińskie prostytutki
są informowane przez swoich wpływowych przyjaciół i na chwilę znikają z
ulic. Tybetanki trafiają do aresztów i muszą płacić grzywny. Zdarzało się
już, że wysocy chińscy urzędnicy żądali zwolnienia zatrzymanych chińskich
prostytutek.
Jak już policja się znudzi, wracają chińskie prostytutki i interes
kręci się dalej. W rzeczy samej, zamiast zainteresować się protestami przeciwko
pleniącemu się wszędzie społecznemu złu prostytucji, władze przymykają
oko czy wręcz promują ten biznes. Szef lhaskiego urzędu skarbowego powiedział
w telewizji, że wszystkie te prostytutki zasilają budżet miasta wysokimi
podatkami. Zamiast wypowiedzieć wojnę prostytucji, wyrwał w ten sposób
zęby wszystkim inicjatywom władz, mającym położyć kres temu procederowi.
I burdele ostentacyjnie kwitną.
Korupcja w departamencie lasów
Korupcja jest wszędzie. Najlepiej widać ją w lasach, za które
odpowiada Departament Lasów TRA.
Departament ten stworzono po latach bezmyślnego karczowania lasów.
Miał chronić to, co z nich zostało. Dano mu władzę nad lasami i zasobami
leśnymi w całym regionie. Każdy, kto chce ścinać drzewa lub transportować
drewno, musi uzyskać specjalne zezwolenie tej instytucji.
Trudno o lepszą okazję do wyciągania rąk po łapówki. Oficjalnie
zakazano wycinania drzew w wielu regionach, na przykład w Kongpo (chiń.
Gongbu). Ale jeśli stać cię na łapówkę od pięciu do pięćdziesięciu tysięcy
RMB (600-6000 USD), możesz kupić sobie zezwolenie, upoważniające do wycięcia
i przewiezienia trzydziestu, stu ciężarówek drewna. Mając takie zezwolenie,
bez problemu wycinasz, transportujesz i sprzedajesz drewno z ogromnym zyskiem.
Większość tego drewna trafia do Chin, ale czasem można je kupić i w Lhasie.
W Lhasie wiele osób żyje z nielegalnego handlu drewnem. Kupili
sobie zezwolenia za łapówki. Wyżsi chińscy i tybetańscy urzędnicy departamentu
lasów odkryli żyłę złota.
Natomiast Tybetańczycy, którzy żyli z lasów i nawet, patrząc
w przyszłość, próbowali je odtwarzać, tracą chleb. Muszą mieć pozwolenie,
żeby przynieść sobie drewno na własny użytek – na meble czy budowę domu.
Składają podania w lokalnych biurach departamentu i wnoszą wszystkie oficjalne
opłaty. Każą im przy tym sadzić dokładnie tyle drzew, ile wytną.
Krótko mówiąc, Tybetańczycy nie mają żadnych praw do swoich własnych
lasów. Muszą ubiegać się o zezwolenie, jak każdy obcy. W gruncie rzeczy,
Chińczykom jest łatwiej – mają więcej zniżek i przywilejów niż rdzenni,
tybetańscy mieszkańcy”.