Tybetańczycy w przemyśle turystycznym TRA
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych z Tybetu zaczęły napływać informacje o usuwaniu tybetańskich przewodników – zwłaszcza tych, którzy odebrali wykształcenie w szkołach emigracyjnych w Indiach – z biur podróży. W 2000 roku władze zwiększyły kontrolę nad przewodnikami, powołując “Spółkę przewodników” (chiń. Dao yu Gong ci). Jeden z jej wydziałów, Gao yuan san ke zhong xing, odebrał biurom podróży prawo to tworzenia “grup zorganizowanych” dla turystów, którzy wjechali do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) z wizami indywidualnymi. Inny oddział spółki, Dao yu pei xun zhong xing, wydaje tymczasowe licencje wszystkim przewodnikom w Lhasie, nie posiadającym wymaganego wykształcenia. Do uzyskania takiej licencji niezbędne jest ukończenie kursu, który władze organizują zimą, i zdanie egzaminu.
Do niedawna wszystkie te środki nie były tak skuteczne, jak można by sądzić, i wielu młodych ludzi znajdowało zatrudnienie w przemyśle turystycznym w stolicy Tybetu. W 2002 roku zatrzymano jednak i usunięto z pracy trzech przewodników za przedstawianie historii Tybetu w sposób, który kłócił się z wersją rządową. W kwietniu 2003 roku nie przedłużono tymczasowych licencji co najmniej stu przewodnikom tybetańskim. Jednocześnie władze ogłosiły nowy, dziesięcioletni program, zatrudniając w Lhasie 100 chińskich przewodników z różnych prowincji ChRL. Uzasadniono to brakiem wykwalifikowanego personelu w sezonie letnim.
Poniżej przedstawiamy fragmenty
przeprowadzonych latem wywiadów z czworgiem młodych
Tybetańczyków, którzy kształcili się w Indiach i pracowali w przemyśle
turystycznym TRA. Ukazują one wpływ
nowych przepisów na sytuację tybetańskich
przewodników, którzy balansują między entuzjazmem do pracy i oczekiwaniami
turystów a instytucjonalnymi przeszkodami, praktycznymi
trudnościami i biurokratycznymi wymaganiami
władz.
Pytanie: Jak wyglądała sytuacja, gdy pracowałeś jako przewodnik (do 2002 roku)?
Odpowiedź: Głównym problemem przewodników, którzy uczyli się w Indiach, było to, że nie mogli podjąć stałej pracy. Poza pobieraniem opłaty za tymczasową licencję – od 800 do 1000 yuanów (96-120 USD) – w 1997 roku władze zaczęły organizować zimowe kursy i egzaminy dla przewodników, których nie wpisano na czarną listę. Od 1999 roku wprowadza się nowe wymagania, takie jak posiadanie kart żywnościowych czy matury z chińskiej szkoły.
Pytanie: Co to jest “czarna lista”?
Odpowiedź: Rząd wpisuje na nią nazwiska Tybetańczyków, którym nie wolno pracować w przemyśle turystycznym. Pierwszą sporządzono w 1997 roku. Znalazło się na niej jakieś 70 osób, które uczyły się w Indiach. Wszyscy wypadli z branży przynajmniej na rok, z czasem większość zdołała jednak wrócić do pracy – w restauracjach, hotelach, a nawet w biurach podróży. Po znajomości albo zmieniając nazwisko, żeby uzyskać licencję.
Pytanie: Co tak naprawdę wynikało z tych przepisów?
Odpowiedź: Głównym problemem przewodnika jest niepewność. Przepisy ciągle się zmieniają i nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Przez pewien czas wszystko jest w porządku, a potem nagle zaostrzają kurs. Towarzyszy nam niepewność i strach, ponieważ nie mamy szans na bezpieczną, stałą pracę. I czujemy, że obserwuje nas Biuro Bezpieczeństwa Publicznego, bo jesteśmy z Indii.
W 2000 roku rząd powołał “Spółkę przewodników”. Wcześniej biura podróży mogły same tworzyć grupy dla ludzi z wizami indywidualnymi. Uprawnienia te przejęła Spółka, która zaczęła też wydawać licencje i wypłacać pensje przewodnikom. Do tej pory licencje nie miały większego znaczenia. Sami kontaktowaliśmy się z biurami podróży i dostawaliśmy od niech pieniądze bez żadnych pośredników. Teraz jesteśmy skazani na Spółkę, którą nadzoruje BBP i Biuro Turystyki. Za podjęcie pracy bez wymaganych dokumentów grozi grzywna do 3000 yuanów (362 USD). Podzieli przewodników na kategorie A, B i C. W tej pierwszej są niemal wyłącznie absolwenci z Chin. Przysługuje im pensja, takie gwarantowane minimum, 600 yuanów (72 USD) miesięcznie. Dla grup B i C wynosi ono 300 yuanów (36 USD). Poza tym dostaje się dzienną stawkę za każdy przepracowany dzień. Nie ma szans na grupę na miesiąc. Maksimum to 15 dni.
* * *
Pytanie: Na czym polega różnica między odebraniem tymczasowej licencji w 2003 roku a znalezieniem się na czarnej liście przewodników, którzy studiowali w Indiach?
Odpowiedź: Teraz jest Spółka, która gwarantuje skuteczniejsze egzekwowanie przepisów. (...) Dawniej przewodnicy, którzy nie mieli licencji, ponieważ trafili na czarną listę, byli wzywani przez biura podróży, bo latem, w sezonie, w Lhasie często brakowało przewodników. Po prostu dzwoniono do ludzi, którzy akurat nie mieli pracy, i wypisywano im jakiś świstek: taki a taki nie posiada licencji, ale zostaje zatrudniony. Dziś jest znacznie mniejsze pole manewru, bo licencje trzyma Spółka. Zatrzymuje je po wypłaceniu pieniędzy za każdą zakończoną wycieczkę.
Pytanie: Ilu przewodników bez licencji pracowało do niedawna w sezonie?
Odpowiedź: Sądzę, że wielu. Często spotykałem przewodników, którzy nie mieli licencji. Wielu znałem ze szkół w Indiach. Do tej pory mogli pracować, bo w pewnych urzędach byli ludzie, którzy czuli do nich sympatię i okazywali im pomoc.
Pytanie: Czy zmieniło się coś jeszcze?
Odpowiedź: Latem 2002 roku zaczęto wprowadzać nowe restrykcje. Utworzono dodatkowe punkty kontrolne przy urzędach celnych i w Dramie [najpopularniejsze przejście na granicy z Nepalem]. W Dramie powstała też filia Spółki, która nazywa się Gao yuan san ke zhong xing i podlega Urzędowi Turystyki z Szigace. Do zeszłego roku wielu tybetańskich przewodników bez licencji zostawiało grupy przed cłem, żeby nie dać się złapać. Teraz BBP zatrzymuje ich w Dramie i razem ze Spółką sprawdza licencje.
Pytanie: Ilu jest przewodników w TRA?
Odpowiedź: W zeszłym roku Biuro Turystyki sporządziło listę 1.900 przewodników. Nie podano jej do wiadomości publicznej. Znalazło się na niej 500-700 przewodników, którzy uczyli się w Indiach i nie mieli licencji. Licencje wielu tych, którzy uczyli się angielskiego w Lhasie, straciły ważność. Niektórzy po prostu poprzerabiali na nich “2001” na “2002”.
* * *
Pytanie: Czy rząd określa zasady, do których musicie się stosować?
Odpowiedź: Do najważniejszych obowiązków przewodnika należy punktualność. Musimy też dokładnie wyjaśnić turystom, jakich miejsc nie mogą odwiedzać i czego nie wolno im robić. Uczymy się tego – oraz polityki, historii i geografii – na miesięcznych kursach organizowanych przez Spółkę Przewodników. Ostrzegają nas też też przed rozmawianiem o rzeczach, o których mówić nie wolno. Są rzeczy, o których możemy, i rzeczy, o których nie wolno nam rozmawiać z turystami.
Pytanie: Skąd wiecie, o czym wolno, a o czym nie wolno mówić?
Odpowiedź: Rząd mówi nam tylko, że będziemy mieli kłopoty, jeśli będziemy rozmawiać o rzeczach, o których rozmawiać nie wolno. Zakładają, że wiemy, czego nie wolno. Na zimowych kursach wykładają nam, na przykład, chińską wersję historii i w ten sposób wiemy, co należy mówić turystom.
Pytanie: Jak sobie z tym radzicie w codziennej pracy?
Odpowiedź: Z reguły nie mówimy wiele podczas
zwiedzania klasztorów. Rozmawiamy w drodze. Przed
wejściem do świątyni prosimy turystów, żeby nie zadawali pytań o charakterze
politycznym. Mówimy im, że jeśli mają takie pytania, będą je
mogli zdać w samochodzie. Zdarzyło mi się znaleźć w bardzo kłopotliwej
sytuacji, kiedy turystom na tyle brakowało wyobraźni, że pytali
o rozpoznanego przez Dalajlamę Panczenlamę
w głównej nawie klasztoru Taszilhunpo, siedziby panczenlamów. Ale
nie idzie tylko o politykę. Turyści stawiają nas w niezręcznym położeniu,
wypytując na przykład o seks: o jakieś teoretyczne sytuacje, w których
mnisi mogą łamać swoje ślubowania, czy homoseksualizm w klasztorach.
My po prostu nie rozmawiamy o takich rzeczach. Z
reguły musimy balansować między restrykcjami systemu i roszczeniami
turystów, których nie jesteśmy w stanie spełnić.