Tybetańczycy, którzy przyjęli buddyzm w VII wieku, poszli w tej wierze jeszcze dalej i od stuleci odnajdują tulku, czyli nowe wcielenia zmarłych nauczycieli, opatów i mistrzów medytacji, by mogli oni jak najefektywniej kontynuować dzieło, rozpoczęte w poprzednich żywotach. Pierwszym tulku Tybetu był Karma Pakszi, II Karmapa (1203-1283), o którym wspomina w swych dziennikach Marco Polo. W chwili najazdu Chińczyków na Tybet istniały ponad trzy tysiące “linii” inkarnowanych lamów – głównie męskie, choć wśród najwyższych hierarchów buddyzmu tybetańskiego były też kobiety. Uznane za tulku dzieci, nazywane Rinpocze, “Drogocennymi”, otrzymywały surowy, bardzo intensywny trening, by później – jako opaci, uczeni itp. – kontynuować pracę swych poprzedników.
Tybetański uczony, mędrzec i reformator Congkhapa (1357-1419) założył szkołę gelug buddyzmu tybetańskiego. Sonam Gjaco – trzecie wcielenie jego najbliższego ucznia – został zaproszony na dwór mongolski przez Altan-chana, który nadał mu tytuł “dalajlamy” (od mongolskiego dalaj, przekładu tybetańskiego gjaco – “ocean”). Tytułem tym zaczęto retrospektywnie określać również jego dwie poprzednie inkarnacje. (Propagandyści ChRL mijają się więc z prawdą, utrzymując, że tytuł dalajlamy ustanowił sto lat później cesarz – mandżurskiej zresztą, nie chińskiej – dynastii Qing.)
Powołany ponownie przez III Dalajlamę i Altan-chana związek między władcą a jego przewodnikiem duchowym (tyb. czo-jon, “kapłan-opiekun”) miał charakter religijny, ale i konsekwencje polityczne. Jednym z jego najważniejszych elementów była ochrona, jaką zapewniał lamie patron w zamian za nauki religijne i błogosławieństwo. Relacje tego rodzaju łączyły wielu tybetańskich duchownych z różnymi chanami i cesarzami aż do upadku dynastii Qing.
W 1642 roku V Dalajlama Ngałang Lobsang Gjaco (1617-1682), wspomagany przez swego protektora Guszri-chana, stał się najwyższym politycznym i duchowym władcą zjednoczonego Tybetu. On także podarował swemu nauczycielowi Panczenowi Czokji Gjalcenowi (1570-1662) założony przez I Dalajlamę klasztor Taszilhunpo w Szigace i nadał mu drugie, po sobie, miejsce w hierarchii buddyzmu – ale nie państwa – tybetańskiego. Następne (i, retrospektywnie, poprzednie) inkarnacje Czokji Gjalcena tytułowano panczenlamami (od sanskryckiego pandita – “uczony”, i tybetańskiego czenpo – “wielki”). Kolejne wcielenia dalajlamów i panczenlamów były sobie nawzajem uczniami i nauczycielami oraz odgrywały kluczową rolę w procesie identyfikowania tulku tych linii. Zgodnie z tybetańskim obyczajem, panczenlamowie dziedziczyli klasztory i inne posiadłości poprzedników, niemniej, jak inni wysocy lamowie, nie mieli nic wspólnego z polityczną administracją Tybetu.
Po krwawym stłumieniu powstania w 1959
roku władze chińskie zakazały rozpoznawania tulku,
uznając to za “szkodliwy relikt feudalizmu”. Jednak dwadzieścia lat później
– po wymordowaniu piątej części narodu tybetańskiego i zniszczeniu praktycznie
wszystkich świątyń buddyjskich – rząd ChRL ogłosił, że pozwoli Tybetańczykom
szukać inkarnacji zmarłych lamów. Dla
małych tulku utworzono nawet
specjalną szkołę w Pekinie, mającą kształcić “patriotycznych duchownych,
którzy umiłowali jedność macierzy”.
X Panczenlama pozostał w Tybecie po upadku powstania i ucieczce Dalajlamy do Indii. Chińczycy postawili go na czele marionetkowego “rządu lokalnego”, licząc, że pomoże im w kolonizacji nowej prowincji. Jednak już trzy lata później Panczenlama wystosował do Mao “Petycję siedemdziesięciu tysięcy znaków”, którą uważa się za najważniejszy dokument we współczesnej historii Tybetu.
“Tybetańska populacja została wyraźnie i drastycznie zredukowana”, pisał dwudziestoczteroletni lama, głuchy na słowa nauczycieli i doradców, którzy ze łzami w oczach błagali, by nie pokazywał nikomu tego oświadczenia. Zdrowy rozsądek, tradycyjne wróżby i wyrocznie zalecały milczenie i zapowiadały nieszczęście. “Głód, egzekucje i masowe zgony w więzieniach (...) zagrażają dalszemu istnieniu narodu tybetańskiego, który osiągnął stan bliski śmierci. (...) Wysycha pełna słodyczy rosa religii. Nie przekazuje się nauk, nie kształci nowego pokolenia, buddyzmowi, który przez wieki rozkwitał w Tybecie, grozi zagłada. Nie mogę tego znieść i ja, i dziewięćdziesiąt procent Tybetańczyków”. Trudno się dziwić, że Wielki Sternik miał nazwać ten list “zatrutą strzałą, wypuszczoną w serce partii przez reakcyjnych feudałów”.
Panczenlama prowadził swój wywód językiem marksizmu, wielokrotnie podkreślając wierność idei najlepszego z ustrojów społecznych. Trudno było go więc natychmiast oskarżyć o grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu. Przez chwilę wydawało się nawet, że petycja może przynieść poprawę losu Tybetańczyków. Na najwyższych szczeblach dyskutowano ewentualną zmianę polityki wobec “regionu”. Potem jednak Chiny wygrały wojnę graniczną z Indiami, wyprodukowały własną bombę atomową, a w Moskwie stracił władzę Chruszczow. Mao był na szczycie – korygowanie “błędów i wypaczeń” nie wchodziło w grę.
Dwa lata po przekazaniu petycji Panczenlama został potępiony jako wróg ludu, partii i socjalizmu. W ten sposób nałożono mu “trzy czapki hańby”. Choć nie odbył się żaden proces, następnych czternaście lat spędził za kratami: dziesięć w najbardziej strzeżonym więzieniu Chin, Qingchen – gdzie, poddawany nieludzkim torturom, próbował odebrać sobie życie, cztery kolejne – w areszcie domowym. Najpierw jednak (choć z reguły kojarzy się to z rewolucją kulturalną, która rozpoczęła się dopiero w 1966 roku) przeszedł pięćdziesięciodniowy thamzing, jeden z najbardziej wiekopomnych wynalazków chińskiego komunizmu.
“Thamzingi były to demonicznie okrutne spektakle, podczas których zmuszano dzieci do oskarżania rodziców o nigdy nie popełnione zbrodnie, chłopów – do bicia właścicieli majątków, uczniów – do znieważania nauczycieli... Podczas owych “wieców walki klasowej” odbierano ludziom resztki godności rękoma ich sąsiadów, krewnych, najbliższych i dzieci. Sędziwych lamów zmuszano do publicznego spółkowania z prostytutkami. Oskarżonych bito, opluwano i oddawano na nich mocz. Nie oszczędzono im żadnego upokorzenia – zabijano ich powoli i na wiele sposobów. Nikt nigdy nie wypowiadał imienia osoby, która przeszła thamzing. Nie stawała się męczennikiem ludu, gdyż to lud zadał jej śmierć. Krew ofiary plamiła ręce tych, którzy powinni ją czcić i wspominać. Wstyd i poczucie winy kazały wymazywać takiego człowieka z pamięci wraz z haniebną rolą, jaką odegrało się w jego męczarniach”, wspomina Athen, któremu udało się przeżyć, uciec przez Himalaje do Indii i opowiedzieć innym o tym, co go spotkało.
Panczenlama wychodził z więzienia tylko na kolejne publiczne wiece walki klasowej. Najtrudniejszy musiał być ten z 1966 roku. Na scenie, stojącej pośrodku wypełnionego ludźmi pekińskiego stadionu, bratowa oskarżyła go o gwałt, a brat bił po twarzy. (Chińskie media informowały wówczas między innymi o tym, że Dalajlama spółkuje z panią Gandhi.)
Po odzyskaniu wolności Panczenlama stał się rzecznikiem reform. Robił wszystko, by ocalić religijne, kulturowe i językowe dziedzictwo swego kraju. Zakładał szkoły, warsztaty, upierał się przy powołaniu uniwersytetu i odbudowywaniu zrównanych z ziemią klasztorów. Mówi się, że po pewnym czasie władze zwróciły mu oryginał dokumentu, za który tyle wycierpiał. Owinął go ponoć w żółty jedwab i dotknął nim swojej głowy. Buddyści traktują w ten sposób święte teksty, słowa Buddy.
Choć próbował łagodzić niepokoje – potępił na przykład rozruchy i demonstracje w Lhasie, które doprowadziły w końcu, już po jego śmierci, do ogłoszenia stanu wojennego w marcu 1989 roku – pozostał najbardziej nieprzejednanym krytykiem polityki Chin w Tybecie. Nikt zresztą, żaden Chińczyk, a już na pewno żaden przywódca “mniejszości narodowej”, nie mówił – i nadal nie mówi – w taki sposób do partii, pozostając w jej bezpośrednim zasięgu.
“Gdyby powstał film o zbrodniach w prowincji
Qinghai [Chińczycy nazywają tak tybetański region Amdo], zaszokowałby każdego
widza.
W Goloku ciała zabitych spychano ze wzgórza
do głębokiego rowu. Żołnierze mówili krewnym ofiar, że powinni cieszyć
się ze zdławienia rebelii, i zmuszali ich do tańczenia na ciałach pomordowanych.
Potem wszystkich wystrzelano z karabinów maszynowych” – walił pięścią w
stół podczas obrad podkomisji Ogólnochińskiego
Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w Pekinie w marcu 1987 roku. (Jak
wynika ze chińskich statystyk, w 1956 roku w okręgu Golok mieszkało sto
trzydzieści tysięcy Tybetańczyków, w 1963 – już tylko sześćdziesiąt tysięcy.)
“Cena, jaką Tybet zapłacił za rozwój, była znacznie wyższa niż zyski” – stwierdził tuż przed śmiercią w styczniu 1989 roku. Do końca pozostał też wierny Dalajlamie, jak chcą buddyjskie pisma: “Zwycięskiemu Ojcu”, któremu był “Synem”, i “Słońcu Dharmy”, któremu był “Księżycem”.
W ostatniej mowie – ku zdumieniu zebranych
mnichów, nie podejrzewających nawet, że temu pięćdziesięcioletniemu, potężnemu
mężczyźnie zostało tylko kilkanaście godzin życia – dał jasno do zrozumienia,
że to właśnie Dalajlama musi wskazać jego kolejne wcielenie.
Pieśń mniszek, więźniarek politycznych z Drapczi
Panczen Rinpocze otruty
Mój rdzenny lama Panczen Rinpocze-la
Kiedy żył, wypuszczali więźniów
Barbarzyńcy, czerwoni Chińczycy
Otruli i zabili mego rdzennego guru
Zabili
Żarcie dla świń
Straszne bicie
Bez końca
W więzieniu zatrzymał się czas
Żarcie dla świń
Straszne bicie
Bez końca
W więzieniu zatrzymał się czas
Kiedy Dalajlama poprosił rząd ChRL o umożliwienie przeprowadzenia tradycyjnych ceremonii i poszukiwań, premier Li Peng obwieścił, że nie zezwoli “czynnikom zewnętrznym na wtrącanie się do procesu wyboru” kolejnego Panczenlamy, i przedstawił własny plan odnalezienia “autentycznego tulku”. Sama myśl o udziale komunistycznych władz (zobowiązujących członków partii do ścisłego przestrzegania zasady ateizmu) w takim procesie – który zgodnie z tradycją obejmuje interpretowanie magicznych znaków, konsultacje z wyroczniami, poszukiwanie wizji w wodach świętych jezior, poddawanie rozmaitym testom wytypowanych kandydatów itd. – musiała budzić konsternację. Li Peng postawił na czele “komisji poszukiwawczej” znanego z uległości wobec władz opata klasztoru Taszilhunpo, Czadrela Rinpocze, który dwa lata później skontaktował się – oficjalnie, kanałami dyplomatycznymi – z Dalajlamą. Informował, że jego mnisi szukali wizji w wodach dwóch jezior i otrzymali znaki, wskazujące na to, iż inkarnacja Panczenlamy przyszła już na świat. Na tym jednak oficjalne kontakty urwały się. Dalajlama, nie doczekawszy się odpowiedzi na żaden ze swoich listów, prowadził własne poszukiwania.
14 maja 1995 roku, po szczegółowym “przebadaniu” ponad trzydziestu kandydatów, konsultacji z czterema wyroczniami i odprawieniu tradycyjnych rytuałów, Dalajlama formalnie uznał sześcioletniego Genduna Czokji Nimę, urodzonego 25 kwietnia 1989 roku w Nagczu w Tybecie, za XI Panczenlamę. Decyzję tę natychmiast zaatakowała rządowa agencja prasowa Xinhua; chłopiec i jego rodzice zniknęli z rodzinnej wioski, a Czadrel Rinpocze został aresztowany. Jednoznacznie potwierdziło to podejrzenia, że wytypowane przez Dalajlamę dziecko było również kandydatem “grupy chińskiej”. Czadrel i jego asystenci zapłacili potem za wierność swojej religii – i przekonanie, że żaden Tybetańczyk nie zaakceptuje Panczenlamy, którego nie uzna Dalajlama – wyrokami więzienia.
Kiedy na ulicach największych miast Tybetu pojawiły się ulotki krytykujące Chińczyków za mieszanie się do spraw religii, władze formalnie zakazały rozmawiania na temat Panczenlamy. Funkcjonariusze partii prowadzili wielogodzinne wiece “reedukacyjne” w klasztorze Taszilhunpo. Jeden z sędziwych mnichów nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo. Z Szigace wydalono wszystkich obcokrajowców i zakazano świeckim Tybetańczykom zbliżania się do klasztoru. Podczas zorganizowanej przez mnichów demonstracji do świątyni wkroczyło wojsko. Rząd próbował odzyskać kontrolę nad Taszilhunpo, mianując nowy zarząd. Aresztowanych lamów zastąpiono wypróbowanymi towarzyszami z epoki, która, chciałoby się wierzyć, dawno odeszła w przeszłość. Miejsce Czadrela Rinpocze zajęli ludzie, którzy zarządzali klasztorem w czasach rewolucji kulturalnej. Nowym przewodniczącym Komitetu Demokratycznego Zarządzania Świątynią (nie trzeba dodawać, że nie jest to instytucja tradycyjna) został Sengczen Lobsang Gjalcen, niegdyś lama, potem jeden z najwyższych dostojników KPCh w Tybecie. W pamięci rodaków zapisał się aktywnym udziałem w thamzingu, któremu w 1964 roku poddano Panczenlamę. Gdy za Czokji Gjalcenem zamknęły się bramy więzienia, Sengczena mianowano “przewodniczącym” klasztoru Taszilhunpo. Kji ke jang de czen gi du, “stary pies znowu warczy” – szeptali mieszkańcy Lhasy.
“Kontynuujemy prace, których celem jest odnalezienie reinkarnowanego chłopca”, uspakajał zachodnich dziennikarzy Shen Guofang, rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych ChRL. I nie żartował. Pod koniec listopada w najbardziej czczonej świątyni Tybetu, lhaskim Dżokhangu, wylosowano imię malca, którego Rada Państwa z całą powagą mianowała następnie kolejnym Panczenlamą i “autentycznym Żywym Buddą”. New York Times uznał to za “jedno z najbardziej absurdalnych wydarzeń w historii religii”, a Dziennik Ludowy, chiński brat Trybuny Ludu – za “kolejną polityczną bitwę” w “ponadtrzydziestoletniej walce z separatystyczną kliką Dalaja”. Zagraniczni obserwatorzy zastanawiali się zaś, co by było, gdyby premier Włoch oświadczył, że nie zgadza się z decyzją konklawe i osobiście mianował “prawdziwego” papieża.
Pekin utrzymuje, że ma decydujący głos w sprawie rozpoznawania kolejnych wcieleń najważniejszych lamów Tybetu, powołując się na osiemnasto- i dziewiętnastowieczne precedensy oraz uzgodnienia między cesarzami dynastii Qing i rządem Tybetu. Nie chce przy tym pamiętać, że władcy tej mandżurskiej przecież dynastii byli w Chinach okupantami i że kategorycznie odrzuca inne uzgodnienia z okresu ich panowania. W 1992 roku rząd ChRL oficjalnie zatwierdził zresztą XVII Karmapę, innego wysokiego hierarchę buddyzmu tybetańskiego, zaakceptowanego wcześniej przez Dalajlamę (siedem lat później ten nastoletni duchowny uciekł z Tybetu, zadając potężny cios chińskiej machinie propagandowej). Pekin mógł więc spokojnie kontynuować imperialną “tradycję”, mianując nowym Panczenlamą chłopca, wskazanego przez Dalajlamę. Co więcej, miesiąc wcześniej tybetański przywódca wystosował w tej sprawie list do prezydenta Jiang Zemina, prosząc go o uznanie i zatwierdzenie nowego Panczenlamy. Chińczycy mieli więc w rękach “dowód”, i to od najwyższego dla Tybetańczyków autorytetu, potwierdzający poniekąd ich – wyśmiewane przez historyków – roszczenia. Postawili jednak na konfrontację.
Przy okazji wyboru Panczenlamy władze – rozpaczliwie poszukujące jakiegoś autorytetu do wyjęcia losu z urny – mianowały też alternatywnego Ganden Tipę, najwyższego lamę w hierarchii szkoły gelug, do której należą panczenlamowie. Autentyczny Ganden Tipa żyje na wychodźstwie w Indiach. Chińskie media rozpisywały się o “czysto religijnym i tradycyjnym” charakterze tego spektaklu. Niemniej w przeszłości (w latach 1822-1888) losy ciągnięto nie w świątyni Dżokhang, ale – jako że dla Tybetańczyków było to “czysto politycznym”, kurtuazyjnym gestem, polegającym na formalnym zatwierdzeniu podjętej już przez lamów decyzji – w Potali, zimowej rezydencji dalajlamów. Ponieważ komuniści chcieli nadać wydarzeniu charakter tybetański, los własnoręcznie wyjął z urny wspomniany Ganden Tipa bis, podczas gdy w przeszłości robił to zawsze, pałeczkami z kości słoniowej, amban, przedstawiciel mandżurskiego cesarza.
Kilka dni po ceremonii w Dżokhangu pretendenta pospiesznie intronizowano w klasztorze Taszilhunpo, by natychmiast wywieźć go do Pekinu. Chińczycy najwyraźniej nie ufali nawet aparatczykom, którymi zastąpili aresztowanych lamów. W stolicy chłopczyk spotkał się z prezydentem Jiang Zeminem, aby wysłuchać pogadanki o “miłości do socjalizmu” i “strzeżeniu jedności macierzy”. Przy okazji robotnicy Pierwszej Chińskiej Fabryki Samochodów przekazali mu prezent niespodziankę: luksusową limuzynę o wdzięcznej nazwie “Mały Czerwony Sztandar”.
Rząd ChRL dał więc Tybetańczykom drugiego “Panczenlamę”, drugiego “Ganden Tipę” oraz kolejny powód do protestów i demonstracji. Na dzień przed losowaniem w trzech największych miastach Dachu Świata – Lhasie, Szigace i Czamdo – ogłoszono godzinę policyjną. Na ulicach pojawili się jednak demonstranci, plakaty i ulotki. Choć Tybetańczycy w swojej walce o wolność nie stosują przemocy, przed siedzibą partii w Lhasie i domem Lobsanga Gjalcena wybuchły bomby. Protestowali mnisi, gwałtownie nasilały się represje w klasztorach. Władze ogłosiły kampanię “reedukacji politycznej” duchownych, którzy musieli zadeklarować lojalność wobec “macierzy”, potępić Dalajlamę i uznać mianowanego przez Pekin chłopca. Opornych usuwano ze świątyń i wtrącano do więzień. Niektórzy stracili życie. Po spacyfikowaniu klasztorów ogłoszono “kampanię ateizacji” całego społeczeństwa.
Jak na ironię, rodzice chińskiego pretendenta, Gyaincaina Norbu, należą do Komunistycznej Partii Chin, do której wstępować mogą tylko “zdeklarowani ateiści”. Jeszcze niedawno władze nakazywały tybetańskim członkom partii, by “kategoryczne sprzeciwiali się wszelkim próbom uznawania ich dzieci za wcielenia zmarłych lamów”.
Kiedy Gendun Czokji Nima zniknął z rodzinnej
wioski, rząd ChRL stanowczo zaprzeczał, jakoby miał z tym coś wspólnego.
Po mianowaniu konkurenta, rzecznik chińskiego MSZ utrzymywał, że Gendun
“powinien być tam, gdzie się urodził” i że rząd “w ogóle się nim nie interesuje”.
O natychmiastowe uwolnienie najmłodszego więźnia politycznego na świecie
zaapelowała administracja prezydenta Clintona,
Kongres USA, Parlament Europejski, parlamentarzyści z Francji, Czech, Polski
itd. Rok później Pekin musiał przyznać na forum oenzetowskiego Komitetu
Praw Dziecka, że “opiekuje się” siedmioletnim już Gendunem. Później przedstawiciele
chińskich władz udzielali rozmaitych,
sprzecznych informacji o jego losie i miejscu pobytu. Dziś Tybetańczycy
obawiają się przede wszystkim o bezpieczeństwo chłopca. Kiedy poprzedni
Panczenlama, poddawany w więzieniu okrutnym torturom, był bliski śmierci,
władze zadbały o rozpuszczenie pogłosek
o jego “ucieczce” z Qingchen. Wielu boi się podobnej “ucieczki” Genduna.
W 1999 roku chińska organizacja praw człowieka podała informację o śmierci
i potajemnym spaleniu zwłok Panczenlamy. Pekin natychmiast zdementował
te doniesienia, ale nie przedstawił
żadnych dowodów na to, że chłopiec rzeczywiście żyje.
W sierpniu 2001 delegaci Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu RP, składający oficjalną wizytę w Tybecie, wielokrotnie prosili gospodarzy o aktualne zdjęcia Genduna Czokji Nimy. W końcu Raidi, jeden z najwyższych dygnitarzy TRA, obiecał przysłać je do Sejmu. Do tej pory tego nie zrobił, a przewodniczący Komisji nie upomniał się o nie na piśmie, choć publicznie się do tego zobowiązał.
W grudniu 2001 ponad sześćdziesięciu posłów ze wszystkich ugrupowań zwróciło się do Marszałka Sejmu (nowej kadencji) z prośbą o “formalne poproszenie władz ChRL o przedstawienie przekonujących dowodów na to, iż Panczenlama Gendun Czokji Nima pozostaje cały i zdrowy”.
Niestety, nawet jeśli jest cały i zdrowy, XI Panczenlama z pewnością nie otrzymuje starannego, wszechstronnego wykształcenia, które przygotowałoby go do pełnienia tradycyjnej roli i pozwoliło ziścić nadzieje, jakie Tybetańczycy pokładają w swoich nauczycielach duchowych i najwyższych hierarchach buddyjskich.
Gendun Czokji Nima, który spędził już połowę
życia w chińskim areszcie, pozostaje jednym z najbardziej wstrząsających
dowodów na to, jak Pekin rozumie prawa człowieka, wolność religii i “autonomię”
Tybetu.